Tuesday, November 30, 2010

Jak Wikileaks zastrzeliło poliszynela




Skuteczna polityka zagraniczna opiera się w rzeczywistości na skomplikowanej sieci kontaktów, bazach danych i zaufaniu. To, co zwykle z nią kojarzymy, czyli przemówienia szefów MSZów poszczególnych krajów czy wizyty głów państw, to w rzeczywistości sceny dość symboliczne. Do ich aranżacji doprowadziły tysiące małych kroczków wykonywanych zarówno tajnie, jak i jawnie. Praktycznie nieustannie na różnych szczeblach gromadzone są informacje, wydawane dyrektywy i tworzone wspólne ustalenia, których późniejszym rezultatem jest właśnie symboliczny uścisk dłoni dokonany przed kamerami przez osoby na samym szczycie. Jedną z rzeczy kluczowych dla zrozumienia doniosłości przecieków opublikowanych przez Wikileaks to fakt, że cały ten skomplikowany system od początku do końca tworzą ludzie o konkretnych predyspozycjach, usposobieniach, ludzie mniej lub bardziej podatni na wpływ swoich emocji - ale podatni zawsze.

Drugim kluczowym faktem, z którego musimy zdać sobie sprawę, jest istnienie towarzyszącej wszelkim staraniom dyplomatycznym postaci garbatego poliszynela. Poliszynel jest ucieleśnieniem pewnego nieformalnego i niewypowiedzianego paktu zawieranego przez wszystkich tych ludzi. Oczywiście, że spotykając się z przedstawicielem innego kraju mamy świadomość, że posiada on przełożonych i że prawdopodobnie składa im raporty. Oczywiście, że wiemy, że równolegle do naszego spotkania odbywa się w innych częściach świata wiele innych, których przedmiotem są kwestie wprost sprzeczne z naszymi własnymi interesami - jest to jednak element pewnego porządku, który współtworzymy.

Wyobraźmy sobie teraz, że komfort naszego miłego spotkania z przedstawicielem innego kraju przerywa Julian Assange. Ten wyciąga broń i śmiertelnie godzi poliszynela w jego garb. Spuszczeni z łańcucha natychmiast sięgamy do raportu, który przygotował dla swoich przełożonych nasz towarzysz: czytamy w nim, że mamy paskudny nos i nieświeży oddech, a że i brakuje nam kompetencji i łatwo nami manipulować - dodatkowo dowiadujemy się, że inny kraj dostał propozycję prezydenckiej wizyty w zamian za ledwie jednego więźnia z Guantanamo, podczas gdy od nas oczekiwano czterech. Kto nie poczułby się wściekły i oszukany? Tyle spotkań, tyle przyjaznych rozmów, staranne tworzenie porozumienia - wszystko na nic. Co z tego, że sami przygotowaliśmy podobną notkę, w której naszych przełożonych informowaliśmy o skłonnościach naszego kompana do nadużywania alkoholu, wulgarnego słownictwa i źle skrojonych ubrań.

Amerykańskich dyplomatów czeka teraz wyjątkowo ciężki okres. Niewykluczone, że większość ich dotychczasowych kontaktów stanowczo odmówi dalszej współpracy, na znalezienie nowych potrzeba czasu - czasu, który możnaby przeznaczyć na działania przynoszące znacznie korzystniejsze efekty. Nie bez przyczyny brytyjski Guardian nazywa przeciek światowym kryzysem dyplomatycznym a niemiecki Spiegel - totalną katastrofą amerykańskiej dyplomacji. Władze Iranu już podnoszą głos w związku z ujawnionymi materiałami; amerykańskie wątpliwości co do kierunku ideologicznego obranego przez Turcję i jakości jego władz raczej nie okażą się być dla kraju bodźcem popychającym go w stronę Zachodu. Brytyjskie media zapowiadają publikację materiałów będących ostrą krytyką działań Zjednoczonego Królestwa w Afganistanie oraz samej osoby premiera Davida Camerona. Wymieniać można długo.

Większość publicznych wypowiedzi odnośnie przecieku z całą pewnością będzie wydarzenie bagatelizowała, ale nawet pobieżna analiza materiałów (a nie zapominajmy, że nam dostępna jest ich, jak dotąd, jedynie część!) zmusza do traktowania przecieku bardzo poważnie. Może i uda się dyplomatom ze Stanów i Europy uspokoić opinię publiczną, ale nie ma co się łudzić, że przeciek nie odbije się rozmaitym inicjatywom USA w polityce zagranicznej bolesną czkawką.

Ważnym aspektem przecieku jest też jego miejsce w debacie o wolność informacji. Oto kolejny dowód, że w dzisiejszych czasach żadna informacja nie jest bezpieczna; pytanie tylko - czy skłoni to Zachód do podążania w kierunku większej przejrzystości i zmiany formuły działań różnych struktur na bardziej przystosowane do epoki (i zarazem bardziej zgodne z ideami przyświecającymi ustrojowi demokratycznemu), czy też będziemy musieli stawić czoła próbom ograniczenia obiegu informacji? Czy poruszony w nadchodzącej debacie zostanie może w sposób otwarty fakt, że w tym kontekście ochrona interesu państw narodowych coraz bardziej staje się sprzeczna z interesem obywateli, którzy wielkiej polityce ufają coraz mniej a wiedzieć - coraz więcej? Podstawowym założeniem demokracji idealnej jest myślący krytycznie i poinformowany obywatel - tymczasem rzetelną wiedzę (którą należy odróżnić od nawet najtrafniejszych domysłów) o tym jak wyglądają w rzeczywistości współczesne starania dyplomatyczne czy polityka zagraniczna światowego supermocarstwa dostarcza nam dopiero Cablegate. 

Jako naiwny idealista życzę sobie przyspieszenia procesu zwieńczonego zmianami w samej formule polityki, bardziej prawdopodobne są, niestety, próby wprowadzenia cenzury.  Nie będzie niczym odkrywczym stwierdzenie, że i Europę czeka już wkrótce poważny konflikt o tym charakterze - sam nie zamierzam ukrywać, że moje sympatie zdecydowanie leżą po stronie tych, którzy karkołomnie strzelają w garb poliszynela. Wolę ich od tych, którzy zamiast spróbować pozbyć się kaprawej przyzwoitki sprowadzają nieustannie znachorów i chcą brudnymi przyrządami wyciągać z jej garbu kolejne i coraz liczniejsze kule.