Monday, November 7, 2011

Dlaczego 11 listopada zostanę w domu?

Fot. PAP. Źródło: polskalokalna.pl 
Rok temu zdarzyło mi się trafić na Plac Zamkowy. Byłem po stronie antyfaszystowskiej i doświadczenie zaliczam do ciekawych, ale zarazem dość dziwnych. Po głowie pląta mi się kilka wspomnień. Grupa starszych kombatantów z patriotycznymi transparentami, która chciała przejść przez blokadę na 'drugą stronę' i nie mogła, i do której kilka młodych osób z zapałem wrzeszczało "nie przejdziecie!", jakby nagle w tych zasuszonych staruszkach, którzy kilkadziesiąt lat temu tracili na wojnie bliskich zmaterializował się ciągle oczekiwany Wróg. Hałas produkowany przez męczone z całych sił gwizdki i gardła; dziwny niepokój utrzymujący się w powietrzu spowodowany tym, że - mimo, że stałem przy samym początku blokady, nieopodal 'pasiaków' Krytyki Politycznej i policyjnego kordonu - Wroga nie sposób było dojrzeć; wreszcie pomieszania, bo z jednej strony widziałem tam szczerych, młodych ludzi chcących zamanifestować swoje umiłowanie pokoju, wolności i równości, z drugiej - umundurowanych (czytaj - zakapturzonych, z chustami na twarzy) antifowców w glanach, którzy ponurymi spojrzeniami lustrowali, czy przypadkiem kogoś z okolicznych nie wypadałoby obić, z trzeciej - tępe doktrynerskie twarze, które bardzo usiłowały w całej sytuacji odnaleźć coś, czego w niej nigdy nie było i kogoś, na kogo mogłyby pokrzyczeć. Podniecone krzyki: "idą przez kościół!", "nie, jednak nie idą!", "próbują się przebić!", "policja coś robi", "coś się dzieje!". Wreszcie delikatny lęk, że w tym całym tłoku i całym zamieszaniu ktoś rzuci kamieniem, ktoś gdzieś zacznie bijatykę - i rozpęta się piekło, w którego środku będę ja.

Ogólnie jednak było to dość emocjonujące i na swój sposób fajne, tyle, że nie czułem się jak obywatel czy jak młody aktywista, a jak kibic piłki nożnej. Oto znaleźliśmy się na stadionie w wyobrażonym konflikcie; jedna strona chce dokopać drugiej, a przyczyny potrzeby dokopania są totalnie arbitralne. Bo też i czułem, że cała 'mobilizacja przeciw faszystom' to w gruncie rzeczy wyraz konfliktu urojonego: faszyści, których rozumiemy jako agresywnych i groźnych dla społeczeństwa fanów Adolfa Hitlera to fantazmat. W praktyce mamy do czynienia z bazgrającym po ścianach marginesem, który nie stanowi żadnej siły społecznej, nie przedstawia żadnego trendu; jest ledwie popłuczynami historycznego procesu, który dawno już się zakończył, którego blask dawno już przebrzmiał. W tym wszystkim konflikt "faszystów" czy "nazioli" z "komunistami" z Antify wyjątkowo ładnie wpasowuje się w konwencję konfliktu na gruncie piłkarskim. Obu tym grupom dodaje adrenaliny wyimaginowany konflikt, który uważają za 'polityczny'. Nie jest polityczny - przeważająca większość ludzi ma całkowicie w nosie poglądy i jednej i drugiej strony, a w mainstreamie politycznym nie ma miejsca ani dla jednych, ani dla drugich. Ostrożnie stawiałbym nawet, że większe emocje w sferze publicznej wywoła derby Legii z Polonią niż derby "fy" i "antify".

Takie wyimaginowane konflikty są czymś naturalnym i potrzebnym, szczególnie w czasach, kiedy nie ma za bardzo konfliktu rzeczywistego. Służą rozładowywaniu społecznych napięć w sposób, który społeczeństwa nie rozsadza od środka. Ci, których świerzbią ręce zawsze znajdą pretekst, żeby sobie nawzajem dać po twarzach; w sposób, który być może kiedyś będzie się dało zmatematyzować organizują się w przeciwstawne sobie obozy i toczą swoją grę. Problem widzę w tym, że blokada próbuje robić z tej gry problem społeczny i zmusza ludzi do radykalizacji. Osoba skłaniająca się ku postawom patriotyczno-konserwatywnym radykalizuje się, gdy pod nos podtyka się jej transparent informujący ją, że jest faszystą, naziolem, fiutem i ludzką kreaturą. Analogicznie człowiekowi lewicującemu wzrośnie ciśnienie i wytworzą się resentymenty, gdy zacznie słyszeć, że jest pedałem, komuchem, zdrajcą i karakanem. Tak to mam przekonanie, że te blokady jedyne czemu służą, to narastaniu napięć, nie rozładowywaniu ich - i o ile w zeszłym roku obyło się bez rozlewu krwi czy poważnych zamieszek, to z każdą kolejną blokadą rośnie szansa na to, że ktoś komuś przypieprzy. A jak ktoś komuś przypieprzy, to nie ma odwrotu - pojawia się poczucie krzywdy, żądza odwetu, narasta brak zrozumienia, rosną mury.

Z łatwością sobie wyobrażam, że gdybym był sympatykiem 'drugiej strony', to pojawiałbym się na marszu co roku. Z roku na rok coraz bardziej nienawidziłbym też 'lewaka', który odmawia mi prawa do bycia tym, kim jestem, który mnie nie próbuje nawet przekonać a zatyka mi usta, nie traktuje jak równego sobie tylko jak gorszego, człowieka drugiej kategorii. Brzmi znajomo? Powinno, dla każdego, kto choć raz ujął się w myśli, słowie lub czynie za gejami, innowiercami czy czarnoskórymi.

Większość ludzi po obu stronach barykady, jestem przekonany, to ludzie dość rozsądni, którzy w normalnych okolicznościach wcale nie muszą skakać sobie do gardeł. W takim układzie jednak będą się nawzajem radykalizować, aż w końcu z pokojowych blokad zrobimy sobie tradycję rokrocznej rozpierduchy w centrum stolicy; rozpierduchy, która nie ma sensu, nigdy go nie miała i mieć nie będzie, bo walka toczy się o język i o hasła, które od lat są przebrzmiałe. W dodatku walka ta jest toczona w sposób z gruntu nieprawidłowy i antydemokratyczny. Nie ma co się oszukiwać, że 'druga strona' to wyłącznie skinheadzi, którzy w wolnych chwilach wybijają nielubianym ludziom zęby, a nawet gdyby tak było - co ma właściwie symbolicznie wyrażać wykluczanie tych ludzi z przestrzeni publicznej? Czy nie lepiej byłoby dać im przejść i ustawić się na chodnikach obok nich, 'czarne koszule' obśmiać, na Boga, nawet podrzucić im kilka zgniłych jaj? Pokazać, że jest nas więcej, że choćby i obeszli cały świat to i tak nie mają ani racji, ani poparcia? Co wreszcie oznacza słowo "tolerancja", kiedy słowem tym firmujemy blokadę uniemożliwiającą komuś, nawet najbardziej nielubianemu, pokojowej manifestacji?

Przypomnijmy sobie to, co działo się 'pod krzyżem'. Czy to, że 'antykrzyżowców' było znacznie, znacznie więcej nie było mocniejszym przekazem, niż hipotetyczna sytuacja, w której broniących krzyża by się przepędziło, a krzyż tłumnie zdemontowało? Swoiste zwycięstwo było jasne mimo, że nikt nikogo ostatecznie nie przegnał; agresywne przejęcie krzyża, z kolei, wywołałoby obrzydliwy ferment na długie lata, a całe zamieszanie stałoby się bardzo wstydliwą częścią naszej wspólnej historii.

Czy po to się burzymy kiedy paradę równości usiłuje się blokować, żeby potem samemu blokować parady nierówności? Zdaje mi się, że nie - przynajmniej ja na pewno nie. Swoją tożsamość ma prawo manifestować, dopóki jest to manifestacja pokojowa i trzyma się haseł na pewnym poziomie tak homoseksualista, jak i homofob, tak radykalna lewica, jak radykalna prawica - wszystko to są przecież mniejszości. Przy tym manifestacja ma służyć pokazaniu się i facylitacji dyskusji; jeżeli ktoś przy manifestacji łamie prawo, to pałować go ma policja, nie my. Do tego policja służy. Co jest naszym przywilejem i obowiązkiem, to nękanie sądów o łamiące prawo transparenty czy zachowania, pisanie artykułów, notek blogowych, rozmowa o tym w mniejszych lub szerszych gronach. Będziemy blokować i tłamsić, to ani się obejrzymy, a z ręki zniknie megafon czy transparent a znajdzie się w niej sztacheta, kij - po latach może i nóż czy broń palna. Ja do nikogo nie chcę strzelać i nie chcę przez nikogo być ugodzony nożem.

Tak to najpewniej zostaję w domu; jeżeli pojawię się w okolicy, to na bezpiecznych odległościach żeby obserwować rozwój sytuacji. To, co napisałem powyżej chciałbym przedłożyć innym pod rozwagę. Nie stańmy się tym, czego nie znosimy - ludźmi, którzy z racji różnicy poglądów czy tożsamości odmawiają innym tych samych praw.

Tuesday, October 18, 2011

Odpowiedź na komentarz; skrócony manifest ideowy

Poświęcę tę notkę na udzielenie odpowiedzi na przytoczony poniżej komentarz, a ponieważ wchodzimy tu na grunt światopoglądu - przy okazji posłuży ta notka za swojego rodzaju manifest ideowy.


Żeby wyrazić swoją ideowość w sposób wystarczający potrzebowałbym przestrzeni, której blog nie może w żaden sposób dostarczyć. Nie jest to przekonanie przejawem pychy; sądzę, że zdecydowana większość osób zorientowanych politycznie lub filozoficznie doskonale zrozumie, co mam na myśli. Klikam w "publikuj" z bólem i wstydem.


Pozwolę sobie dla porządku podzielić oryginalny komentarz; wchodzi na różne tematy i czytelniej będzie, jeżeli udzielę odpowiedzi na konkretne akapity. Fragmenty komentarza oznaczyłem kolorową czcionką.


Jak można być w dzisiejszych czasach lewicowcem?
Jakie wartości to ze sobą niesie? Bo jak dla mnie żadne.


Zależy, jak rozumieć lewicowość. Problemem jest rzeczywiście fakt, że nikt nie troszczy się o to, żeby należycie zdefiniować "lewicę" i "prawicę", istnieje chaos pojęciowy. Z pewnym zakłopotaniem przyznaję, że przy popełnianiu skrótów myślowych sam się do niego dokładam. Popularnie nazywa się Palikota "lewicą", mimo, że w kwestiach gospodarczych zajmuje często liberalne stanowisko (np. płatne uczelnie, kwestie podatkowe). Tą samą plakietką obdarowuje się SLD, które takich rzeczy nigdy nie postulowało i postulować nie będzie. Podobne zamieszanie jest z "prawicą" - PiS to prawica, bo kojarzy się z kościołem i kwestiami narodowymi. Jednocześnie w kwestiach gospodarczych - co zresztą jest zgodne z ekonomiczną myślą Kościoła - PiS proponuje wiele rozwiązań "lewicowych". Zarazem mamy też JKM (lub "nową prawicę"), który to JKM, w telegraficznym skrócie, socjal proponuje zlikwidować a rolę państwa w życiu obywateli zredukować do minimum - de facto do kwestii bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego.



Sam czasami nazywam się "lewicowcem", chociaż tyle warta jest ta łatka, co nic. Jednak nie zawsze mam czas na to, żeby komuś pracowicie wyłuszczać swoje poglądy, a jeżeli powiem, że "nie da się mnie zaszufladkować" wyjdę na pretensjonalnego głupka. Z łatek "prawicowca" i "lewicowca" i stereotypów które się z tymi łatkami wiążą bliżej mi do lewicowca, więc zgrzytając zębami akceptuję. To zło konieczne.


Jak jest naprawdę? Ekonomicznie jestem gdzieś pomiędzy zwolennikiem ostrego interwencjonizmu a ordoliberalizmu. Niewidzialną rękę rynku traktuję jako sympatyczny konstrukt, ale sądzę też, że jeżeli nie silne państwo będzie interweniować, to zrobi to ktoś inny - na przykład korporacje i wielki biznes posiadający taką ilość kapitału, żeby móc na rynku rozdawać karty, a też i generować popyt i zasadniczo ingerować w potrzeby i wartości wyznawane w społeczeństwie. Jeżeli mam do wyboru silne - demokratyczne - państwo albo silny wielki biznes, to wolę państwo, bo może kierować się innymi kryteriami, niż zysk. Biznes z kolei w swoją naturę ma wpisane dążenie do rozrostu, konsolidacji i pomnażania kapitału. Naturalnym jest, że pieniądze dają władzę, ale sądzę, że do patologii doprowadza sytuacja, w której poprzez pieniądze osiągamy władzę po to, żeby robić jeszcze więcej pieniędzy. To błędne koło które sprawia, że wszystko przestaje funkcjonować - najpierw wolny rynek, potem społeczeństwo. Zostaje tylko żarło, kabona i stado świń.


Politycznie wierzę w dydaktyczną rolę państwa i zarazem wierzę w obywatelstwo. To czyniłoby mnie czymś pokroju republikanina, ale i wobec tej łatki jestem bardzo ostrożny. Generalnie sądzę, że państwo ma nauczać obywateli i starać się zapewnić im możliwie najlepsze warunki bytowania, za co obywatele mają chcieć działać na korzyść innych obywateli i samego państwa - czy wręcz to w pewnym sensie ich obowiązek. To się przekłada na wiarę w różne idee rozumiane jako typowo lewicowe, jak właśnie choćby solidarność, a też i partycypację. Nie akceptuję za bardzo współczesnego indywidualizmu, który postrzegam jako niszczący, marnujący ludzki potencjał. Życie człowieka, którego jedyną ambicją jest zarabianie pieniędzy po to, żeby je przejeść i obejrzeć kolejny meczyk swojego ulubionego klubu uważam, krótko mówiąc, za klasycznie idiotyczne i bezsensowne. Nie chodzi mi o to, by każdy był mężem stanu, ale by był wrażliwy i chciał działać na rzecz innych ludzi. Też i tych, których w ogóle nie zna. To może mieć różne przejawy - od zbudowania domku dla ptaków, po wymalowanie swojej klatki schodowej farbami, które zostały po remoncie, przez prowadzenie bloga, którego nikt nie czyta, kończąc na działalności politycznej. Nie podoba mi się wizja świata, w którym każdy sobie rzepkę skrobie, a jedynym celem skrobania rzepki jest jej zjedzenie. Taki świat prowadzi, sądzę, do upadku demokracji i wolności, a może i do upadku człowieczeństwa jako takiego.


Solidarność? Jeśli ma polegać na tym, że moje pieniądze mają być oddawane tym, którym się nie chce robić, lub aparatowi biurokratycznemu (lewicowość = więcej państwa, urzędników itp.) to odechce mi się pracować, więc nie będzie mi co zabierać. 

Solidarność w tym kontekście na tym polega, nie owijając w bawełnę, że bogatsi płacą za biedniejszych. Ciężko tutaj się spierać, bo to po prostu różnica w hierarchiach wartości; tu możemy się co najwyżej trochę pokłócić. Ja uważam redystrybucję dóbr poprzez nieliniowy podatek czy pracę nad socjalem za rzecz wręcz konieczną. Proponuję, żebyśmy tu po prostu zgodzili się, że się nie zgadzamy.

Obyczajowa? No to mamy już kraje zachodu. Jak komuś się nie podoba w "zaściankowej" i katolickiej Polsce to droga wolna. Ja jako katolik nie mam możliwości wyjazdu do katolickiego kraju, bo takiego faktycznie nie ma. Może to zły argument, bo masz prawo do życia w tym kraju w którym się urodziłeś i masz prawo dążyć do zmian rzeczy, które Ci się w nim nie podobają.

Co rozluźnienie obyczajowe i odejście od tradycji widać także po krajach zachodu. Mówi się o wychowaniu seksualnym. W kraju w którym jest go dużo (Anglia, a może i cała GB) odsetek małoletnich ciąż jest większy niż w Polsce. Jeśli to ma do tego prowadzić to brawo, tylko że to samo można osiągnąć nie dając większego prawa do aborcji, czego chcą lewicowy. 


Wychowanie seksualne czy krzyż na ścianach to dla mnie kwestie mało istotne. Jeżeli chodzi o to pierwsze, to nie mam nic przeciwko, ale jednocześnie widzę, że pogląd jakoby WS miało w cudowny sposób dokształcić młodzież co do poprawności zachowań jest zwyczajnie głupi. To przydatna i ważna wiedza, ale wychować dzieci mogą tak naprawdę jedynie rodzice. Warto skupić się nad tym, dlaczego tego coraz częściej - i w Polsce i na zachodzie - nie robią.


Co do kwestii aborcyjnych, to pan widzi tępego młokosa co to się nie zabezpieczył, ja widzę zgwałconą kobietę lub ludzi, którym przytrafił się wypadek. Wypadki chodzą po ludziach i dobrze jest mieć możliwość wyjścia z takiej sytuacji. 


Nie sprowadzajmy potencjalnej liberalizacji prawa aborcyjnego do wizji państwa, w którym aborcja jest traktowana beznamiętnie. Są różne sposoby na obostrzenie dostępu do aborcji tak, by każdy się dwa razy zastanowił zanim po nią sięgnie. Gdyby istniała rzeczywista publiczna debata na ten temat, to pewnie już dawno byśmy takie koncepcje znali, różne pomysły by krążyły - ale debaty nie ma. Politycy boją się tematu jak ognia, a publicyści wolą piętnować siebie nawzajem za taki czy inny stosunek do sprawy.


Akademicy - no właśnie, co z akademikami? Ja nie wiem, przypuszczam, że pan też nie wie. Przypuszczam, że było opublikowanych wiele prac na ten temat, przypuszczam również, że przechodzą totalnie bez echa podobnie jak olbrzymia większość pozostałych tworów akademii, co jest w dużej mierze winą samej akademii.


Ogólnie dla mnie lewicowość polega na braku odpowiedzialności za swoje błędne wybory i działania.
Wybrałeś złe studia po których nie ma pracy? Najłatwiej winić Państwo i zły kapitalizm! No i żądać pracy.
Zaciągnąłeś kredyt i nie masz go za co spłacać? Bo to złe i złodziejskie banki! A że ty byłeś głupi? Nie ważne.
Zaszłaś w niechcianą ciążę? Dawać prawo do aborcji! A że nie chciało się użyć gumki, tabletek itp.? 


Trochę zbyt jednostronne to spojrzenie. Mogę równie dobrze powiedzieć: prawicowość ogólnie dla mnie polega na braku odpowiedzialności za innych. Masz kupę kasy a sparaliżowany sąsiad głoduje? Niech się pieprzy i zdycha, niech jego żona haruje jak wół na niego i na siebie! Dzieciak z patologicznej rodziny ma problemy psychiczne? Co mnie to obchodzi, jak się nie będzie zachowywał to wsadzą go do pierdla i po krzyku! 



Nie tędy droga. Ludzie z różnych przyczyn znajdują się w złej sytuacji. Trzeba im pomóc, bo czasami sami sobie nie potrafią pomóc. Pewnie, że problemem jest nadużywanie cudzej szczodrości, ale to kwestia braku wychowania obywatelskiego i podejścia do państwa i socjalu jako dojnej krowy, dobra niczyjego - a to da się na pewno zmienić, tyle, że nikt jakoś nie próbuje. 
Co do złych studiów, złej pracy - pan, zdaje się, sądzi, że człowiek podejmuje racjonalne decyzje. Ja sądzę, że człowiek podejmuje decyzje na podstawie tych danych, które są mu aktualnie dostępne, a prawda jest taka, że większość licealistów nie ma pojęcia jak wygląda rynek pracy, nie ma pojęcia co chce studiować a jednocześnie wpaja się im, że "tylko po studiach dostaną robotę i w ogóle studia to musisz". W dodatku dochodzą do tego jeszcze emocje, no i marzenia, chęci, ideały. Czasami też brak wyobraźni. Może są ludzie, którzy w wieku osiemnastu lat potrafią doskonale zaplanować swoje życie tak, by było nieustającym sukcesem. Są też tacy, którzy tego nie potrafią, powiedziałbym nawet, że stanowią większość. 


Jeżeli ktoś zbłądzi sądzę, że moralnym obowiązkiem jest podać mu rękę, a nie kopnąć w tyłek i powiedzieć "spieprzaj, sam jesteś sobie winny". Swoją drogą, jestem w tym bardzo chrześcijański, nie sądzi pan? Pierwszy raz z ideą, że silniejszy powinien wspierać słabszego zetknąłem się czytając jako maluch "małą Biblię dla dzieci". Dalej, mimo odejścia od kościoła i wiary - co stało się nie za sprawą krytycznego podejścia do kwestii wiary a po prostu jej kryzysu i ostatecznie utraty - uważam Biblię za bardzo mądrą książkę a chrześcijańskie idee za w większości bardzo chwalebne. Zresztą, tutaj też wątek autobiograficzny ma swoją rolę: otóż gdybym nie uzyskał pomocy od innych ludzi i państwowych instytucji kilka lat temu, to teraz zapewne nie odpowiadałbym na pański komentarz, a wesoło wypoczywał w zgoła mniej atrakcyjnej formie kilka metrów pod ziemią. Ciężko w moim położeniu nie być zwolennikiem solidarności.


Nie próbuję tutaj pana przekonać, raczej staram się wyłuszczyć swój punkt wyjścia do dalszych rozważań. Jak pisałem, to różnica światopoglądowa i tę różnicę szanuję. W gruncie rzeczy wszyscy chcemy, żeby było dobrze, inaczej tylko rozumiemy dobro. To różnica z gatunku fundamentalnych, jednocześnie sama w sobie stanowi wartość dodatnią.

Lewicowość prowadzi do poprawności politycznej. Wg tolerancyjnych lewicowców człowiek może mieć różne poglądy, byle były właściwe. Już teraz szykanowani są ludzie, którzy mają inne poglądy niż "powszechnie akceptowalne". Jesteś przeciw zwiększeniu praw dla homoseksualistów? Jesteś homofobem. Powiesz, że we Francji istnieje problem z emigrantami? Uznany zostaniesz za rasistę, nawet jeśli są dowody, że wśród emigrantów wskaźnik przestępczości jest większy.
Powiesz, że masz przekonania prawicowe? Od razu zostaniesz wyzwany od mohera, pisowca i zacofanego debila, nie ważne, że do pisu jest Ci prawie tak samo daleko jak i do Palikota.
itd...

Wczoraj u Tomasza Lisa była rozmowa o krzyżu w sejmie. Jak tak mają wyglądać następne lata w polityce, to mi się słabo robi. To co robili przedstawiciele RPP było po prostu żałosne. Niby Profesor Środa nie dająca nikomu o przeciwnych poglądach dojść do słowa to autorytet lewicowców? Dziwie się, że nikt z widowni nie wrzasnął czegoś w stylu "zamknij mordę i słuchaj!". Biedroń i Leszczyński oprócz wyśmiewania i wysnuwania dziwnych wniosków z wypowiedzi innych także nie mieli nic ciekawego do powiedzenia. 


Z tym pełna zgoda, ale to raczej nie jest inherentna cecha lewicowości a po prostu cecha ludzi zacietrzewionych, czy inaczej - nie potrafiących rozmawiać. Mam mieszane uczucia do Krytyki Politycznej bo zauważam tam to, o czym pan wspomina. Wierzę w dyskusję i wierzę w możliwość osiągnięcia porozumienia, a zarówno ciskanie gromami przez Terlikowskiego jak i cyniczne ciemnogrody różnych lewicowych publicystów jakiekolwiek porozumienie uniemożliwiają - to są dwie strony tego samego medalu. Zwolennik liberalizacji prawa aborcyjnego? Morderca! Zwolennik większych praw dla gejów? Pederasta, zboczeniec, dewiant!



Sądzę, że w kraju powinno być komfortowe miejsce dla wszystkich. I dla gejów, i dla homofobów, dla ksenofili i dla ksenofobów. Grunt, żeby rozmawiać i dać innym się wypowiedzieć. Przestrzegać podstawowych zasad kultury. Tylko w mediach widzę tak chamskie zachowanie; na ulicy ludzie rozumni jakoś potrafią nie skakać sobie do gardeł z epitetami.


Jeżeli chodzi o partię Palikota wychodzę z założenia, że wpływają w korzystny sposób na równowagę sił. Proszę zauważyć, że jeszcze jakiś czas temu tematy homoseksualizmu, transwestytów, feminizmu itd. w ogóle nie były poruszane w mainstreamie - a ci ludzie potrzebują swojej reprezentacji i potrzebują czuć, że ktoś nad nimi w polityce czuwa. W tym Środa i Biedroń spełniają swoje funkcje, a Leszczyński to po prostu człowiek niskich kompetencji intelektualnych i raczej nic ciekawego do powiedzenia nie ma.
Jednocześnie liczę na to, że Palikot po czterech latach się spali, a jego miejsce zajmą inne ugrupowania czy inni posłowie. Innymi słowy: Palikot to klin, który wbił się w scenę polityczną. Po klinie, mam nadzieję, zostanie miejsce na ludzi w konstruktywny sposób reprezentujący swoje mniejszości i w odpowiedzialny sposób (czytaj - powolny i wyważony) liberalizujący obyczajowo kraj. Partia Palikota jest tak skonstruowana, że nie wierzę, by na dłuższą metę mogła być bytem politycznie korzystnym dla kraju.


Kończę pisać z niesmakiem, bo to wszystko strasznie ubogie - ale trudno. I tak wyszedł tasiemiec.

Monday, October 10, 2011

Po wyborach 2011

Wyniki z 93% lokali w zasadzie potwierdziły wyniki OBOPu.

1. Platforma zostaje w koalicji z PSLem. Trochę liczyłem na zamieszanie, które zmusiłoby Platformę do rozmów koalicyjnych z Palikotem; z drugiej strony, jakkolwiek byłby to znacznie ciekawszy scenariusz , byłby też groźny (w końcu mowa o "ciekawych czasach") - i dla Palikota (który jedyne jak mógłby w zasadzie na tym skorzystać, to wyczekać z rok czy dwa żeby z przytupem opuścić koalicję jako samozwańczy moralny zwycięzca, na przykład przy okazji cięć po przekroczeniu pułapu zadłużenia publicznego, które niechybnie nadejdzie) i dla Platformy. Następne, zapewne przyspieszone wybory w takim scenariuszu mógłby rzeczywiście wygrać, przynajmniej statystycznie, już PiS, co pewnie skończyłoby się kryzysem parlamentarnym, bo na samodzielne rządy nie miałby szans a nie wiem czy PSL byłby skłonny aż tak bezceremonialnie potwierdzać swój popularny przydomek. Chyba, że po powtórzonych wyborach, jako mężowie "ratujemy kraj" stanu wybierający mniejsze zło. Palikot w scenariuszu "odchodzimy z koalicji" zyskałby pewnie kilka procent, ale straciłby zdolność koalicyjną - jedynym potencjalnym partnerem byłoby SLD, które i tak potrzebuje przynajmniej jeszcze dwóch kadencji żeby w ogóle móc mówić o odbudowie.

2. Napieralski utonął. TVN24 donosi, że już podał się do dymisji. Ciekawe, kogo SLD teraz wysunie na lidera. W tej partii wyjadaczy jest bardzo dużo, nie zdziwiłoby mnie, gdyby decyzja o przywództwie w partii była podjęta już dawno temu. Stara gwardia raczej by się nie sprawdziła - może poza Kaliszem - ale jakiś nowy, młody przyboczny jest całkiem prawdopodobny. Przy okazji będzie można sprawdzić, jak ostatecznie po śmierci Szmajdzińskiego układają się siły w Sojuszu.

SLD powinno także zainwestować w quality control spotów wyborczych. Spoty takie (spot Lenart nie był w końcu jedynym z tego gatunku w historii partii) działają na wizerunek całego przedsięwzięcia. Gdybym był wojującą feministką chciałbym dać komuś w twarz za ten spot; jako samiec też chciałbym dać komuś w twarz za to, że w tak mało finezyjny sposób próbuje się grać na moim członku - członku, który zdaje się mówić to samo, co porucznik Borewicz.

3. Palikot wszedł z wielkim rozmachem. Przebił nawet summa summarum Samoobronę, która na swoje piętnaście minut kilka ładnych godzin musiała poczekać. Cieszę się bardzo, bo jakkolwiek sądzę, że RPP jest organizacyjnie, za przeproszeniem, w dupie - i 'punktowy' system przydzielania miejsc na listach zapewne ugryzie Palikota, za przeproszeniem, w dupę, o ile nie dokonał nieformalnej selekcji - to jednak ich obecność w parlamencie nada legitymizacji tematom i słowom, które jak dotąd były wypierane poza dyskurs publiczny.

66 posłów (RPP+SLD) to mała szansa na liberalizację obyczajów, ale oznacza dramatyczne umniejszenie szansy na powtórkę rzeczy tak mrożących krew w żyłach, jak niedawno odrzucony zdecydowanie niewystarczającą ilością głosów projekt drakońskiej ustawy antyaborcyjnej. Innymi słowy - chociaż ciężko będzie obyczajowo pójść bardziej na lewo, to zdecydowanie trudniej będzie pójść bardziej na prawo. Profit.

Plus olbrzymi za to, że nie widziałem nigdzie Dominika Tarasa.

4. PiS: na wschodzie bez zmian. Co tu dużo mówić. Sporym blamażem był słynny już Budapeszt, bo nie wiem co - poza fantastyczną kuchnią, naprawdę ładnym krajem i momentami pozytywnie egzotyczną urodą kobiet - możemy u Węgrów uznać za godne naśladowania czy ogólnie zazdrości. Całe szczęście dla JK, że w Polsce o węgierskiej polityce mówi się mało i że nazwisko "Orbán" niewiele mówi. Miałem nadzieję, że może Węgrzy jakoś ustosunkowali się do słów Kaczyńskiego, ale póki co jeszcze nikt tego nie zrobił. Népszabadsag i Népszava walnęły tylko zdawkowe informacje o wynikach, z czego ten pierwszy wykazał się lepszą znajomością polskiej polityki, bo wyników wyborów do senatu nie uznał za istotne. Swoją drogą trochę to smutne, bo przyspieszone wybory z 2007 były gęściej komentowane - może i u Węgrów powoli umiera sen o bratankach. Ale poczekajmy jeszcze.

5. PSL - po co o nich pisać.

Tak czy tak, wybory zakończyły się wynikiem dla mnie satysfakcjonującym, a wejście Palikota wzburzy  konceptem 'zabetonowania' sceny politycznej. To, że w istocie jest nazbyt zabetonowana to inny temat; wpadłem ostatnio na szaleńczy plan wysłania listów do różnych ważnych person z sugestią obniżenia progu parlamentarnego do 3% (lub nawet 2%) dla partii i 5% (lub 4%) dla koalicji. Nie spodziewam się sukcesu, ba, nie spodziewam się, żeby mi nawet odpowiedziano - ale skoro tylu wariatów pisze listy to co zaszkodzi jeden dodatkowy, w dodatku zawierający słowa "pluralizm", "demokracja", "idea", "reprezentacja". Konkretną treść listu i argumentację zamieszczę w kolejnej notce.

Sunday, September 11, 2011

Gazeta Polska - Codziennie

Niedawno spore poruszenie wywołała kampania marketingowa wyżej wymienionego tytułu. Pozytywny PR wokół debiutu GPC wytworzono spotem reklamowym, który życzliwie można nazwać kontrowersyjnym, mniej życzliwie - podpadającym pod niebezpieczne oszczerstwo. Zabawa luźnymi skojarzeniami słów "Smoleńsk", "Morderstwo", "Rząd" musiała doprowadzić do odmowy emisji przez wszystkie stacje telewizyjne, które otrzymały ofertę; odmowa emisji z kolei oznaczała naturalny wzrost zainteresowania spotem i otworzyła furtkę do kreowania retoryki "pisma walczącego z cenzurą".

Wedle decydentów pisma oczywiście nie chodzi o prowokacyjność spotu a o to, że władze kraju trzymają łapę na mediach - i publicznych, i prywatnych. Zaobserwowanie użycia takiej techniki pozwala wyłonić pierwszy filar pisma - czy też grupy docelowej - specyficzny dla części rodzimej prawicy: widzimy konsolidację czytelników (i wyborców) poprzez kreślenie wizji oblężonego bastionu, jednej z ostatnich ostoi wolności, prawości i wiary trwającej w walce z rzeczywistością kontrolowaną przez wrogie siły i układy.

Okładka numeru pierwszego
Nie załapałem się, niestety, na pierwszy numer, którego cover story przedstawiało historię o charakterze kryminalnym z Komorowskim w roli głównej. Prezydent miał wpakować do więzienia człowieka posiadającego nań 'kwity'. Drugi numer, jak się miało okazać, też nie był pozbawiony atrakcji. Z pewnym zażenowaniem skierowałem się do kiosku i poprosiłem o nowy egzemplarz GPC. Kioskarka z miejsca się ożywiła, zaproponowała mi inny tytuł "do kompletu". Bezmyślnie zamiast "Nie, dziękuję" odpowiedziałem: "Rozumiem."

Co mamy na szesnastu stronach składających się na numer drugi? Pierwsze, co przykuwa moją uwagę, to nie cover story, ale artykuł wyróżniony na górze strony. Tytuł brzmi "Bufetowa daje Hiszpanom, a dzieci bez basenu" i dobrze oddaje tabloidowy charakter czasopisma. Mniejsza już o treść, coś tam ze szkółką piłkarską Barcelony otwartą w Warszawie, że kosztuje to kupę pieniędzy, korzyści niewielkie a miasto wymawia się od przekazania środków na jakąś pływalnię. Chodzi o to, żeby czytając artykuł czerpać niezdrową radość z wyobrażenia, jak to prezydent M. St. Warszawy frymarczy swoim bufetowym ciałem i bufetowo oddaje się niedomytym Hiszpanom.

Efektownych tytułów na okładce z całą pewnością nie brakuje - poza Bufetową, która daje Hiszpanom czytamy jeszcze: "Niemcy Biorą Grecję", "Krach Europy, Złotówka Nad Przepaścią", "[Jarosław Kaczyński mówi, że] Brat Wiedział, Że Go Śledzili". Mamy więc paranoję postsmoleńską, paranoję antyniemiecką i paranoję ogólną. Tabloidy uwielbiają grać na strachu czytelników, apokaliptycznych wizjach; ten konkretny tabloid wyróżnia się tym, że upadek społeczeństwa, kraju i inne miłe rzeczy serwuje w sosie prawicowym.

Sprawdźmy dokładnie jak smakuje ten prawicowy sos stołowy. Pierwsza i przykra konstatacja: w piśmie nie znajdziemy nigdzie kobiecych piersi. Najbliższe piersiom są znajdujące się na stronie szóstej pisma kobiece pośladki w kabaretkach towarzyszące moralizatorskiemu artykułowi pt. "Wirus Bunga-Bunga". Znajdziemy za to kiepską poezję - strona druga cieszy nas wierszykiem Marcina Wolskiego, w którym niedoszły poeta hohożartobliwie życzy Adamkowi zwycięstwa z Kliczką; mistrzowsko walkę bokserską przenosi w świat polskiej polityki i dodaje szpilę skierowaną w wymienionego z imienia premiera RP. Na każdej stronie właściwej (tj. zawierającej treści autorskie a nie, np. program telewizyjny) znajdziemy coś, co jest albo przeciwko Platformie (konkretniej Tuskowi z gabinetem), albo chwalące PiS.

Oblężona część prawicy potrafi się także dobrze bawić, zachowując przy tym należytą klasę. Na stronie piętnastej ubawi nas kolumienka Jana Pietrzaka. Błyskotliwy satyryk zaczyna hasłem: "Dziś Tuskalia!" i oferuje siedem znakomitych dowcipów politycznych. Pozwolę sobie przytoczyć jeden z nich:

- Dlaczego w Polsce codziennie nawałnice, wichury, tajfuny?
- To Donald Tusk, wzorem Chucka Norrisa, trenuje kopy z półobrotu. 

Nie ma sensu chyba dłużej się na temat GPC rozwodzić. Popełnię jeszcze jeden akapit odnośnie "twardych" treści pisma: na stronie ósmej mamy artykuł o historii Tomasza Kaczmarka - słynnego "agenta Tomka". Autor zaczyna od słów:


[...]Próbowałem policzyć artykuły o nim w "Gazecie Wyborczej" - doszedłem do 30, a jest ich znacznie więcej[...]Teksty GW mogą zresztą służyć jako szkolny przykład dziennikarskiej manipulacji. Wystarczy zauważyć, że o przestępcach, których on rozpracowywał, pisze się tam jako o "ofiarach Agenta Tomka".


Jak można było się domyślić autor - wytrawny tropiciel manipulacji w mediach - z lekkością dostępną tylko znawcom tematu pisze o Agencie Tomku wyłącznie jako o "ofierze medialnego linczu", którego to linczu przyczyn nie próbuje nawet choć przez chwilę opisać bezstronnie.

Jeżeli miałbym podsumować GPC, to sądzę, że niezależnie od preferencji politycznych człowiek rozsądny w tym piśmie zupełnie nie ma czego szukać. Jak pisałem, nie ma nawet kształtnych kobiecych piersi, które mogą ewentualnie zachęcić do kupna jakiegoś numeru "Faktu" czy "SE". Jedyny potencjalny pozytyw, jaki w tytule widzę, to że może odciąży nieco Rzepę od tych bardziej schorowanych czytelników; może nawet podkradnie "Rzepie" Ziemkiewicza. Gdyby stało się to drugie znacznie przyjemniej byłoby mi czytać "Rzepę" i kto wie, może kupiłbym w ramach podziękowania jeszcze jeden numer GPC. W końcu Ziemkiewicz wart jest 1,80 zł.

Thursday, September 8, 2011

Palikot; utrata złudzeń

Źródło: Interia.pl
2 października ub. roku Janusz Palikot zrobił swój wielki i dobrze zaplanowany coming-out. Przez kilka miesięcy ciągnęło się rozstanie z Platformą, składanie legitymacji, drobne uszczypliwości i życzliwości wymieniane z dawnymi kolegami z partii. Kongres był czymś, na co czekałem; wydaje mi się to dosyć zrozumiałe. Moja osiemnastka oznaczała wejście z butami w epokę kryzysu reprezentacji. Potwór, jakim była koalicja PiSu z Samoobroną i LPRem trzymał mnie dość mocno przy Platformie. Dalej uważam ją za jednoznacznie lepszą alternatywę, choćby dlatego, że słowo "rozliczanie" pojawia się rzadziej, a agent Tomek już nie korumpuje ludzi za publiczne pieniądze; nie zmienia to faktu, że - podobnie jak większość młodych ludzi - nie mogę nazwać kogokolwiek w sejmie reprezentantem moich interesów czy światopoglądu.

Mamy kongres. Byłem wówczas czymś zawieszonym między praktykantem a współpracownikiem w Res Publice Nowej; pomagałem przy wydawaniu książeczki Cezarego Wodzińskiego pt. "Kapłana Błaznem". Była przydroga i mało było w niej treści, ale tworzyła fajny framework dla dotychczasowej błazenady Palikota, pozwalała ujrzeć ją w innym świetle. Z racji zaangażowania w prace nad książką miałem z kilkoma innymi osobami z RPN wstęp na kongres. Od szarego tłumu odróżniały nas plakietki z napisem "MEDIA"; zawsze to miło przez chwilę poczuć się kimś ważnym.

Wymknąłem się ze stanowiska z książkami Wodzińskiego i udało mi się zobaczyć praktycznie całe show - od dramatycznego wejścia, przez Valbony Majewskiego i piętnaście punktów JP po budzącego wu-te-efy gromowładnego Kalisza.  Wystąpienie przyjąłem tak pozytywnie, że aż wpisałem się na listę chcących wstąpić do stowarzyszenia (to będzie istotne później). Mój optymizm nie opierał się, oczywiście, na merytorycznej części 15 postulatów - większość była nierealna lub służyła jako kiełbasa wyborcza. Chodziło bardziej o ideowy kierunek Palikota, to ten mnie poruszył. Poczułem wówczas, że na taki kierunek mógłbym - i rzeczywiście chciałbym, co było totalnym novum - oddać głos. Podobnie pozytywne wrażenie kongres sprawił na - też obecnym - Szymonie Ozimku, pod którego napisanym na świeżo opinion piece mógłbym się spokojnie podpisać; co najwyżej inaczej bym tylko rozłożył akcenty. Miałem, oczywiście, świadomość, że przeszłość Palikota mogła tworzyć nieco niespójny obraz z jego nowym imidżem, ale jako człowiek mający pewne pojęcie o polityce (jak i też o tym jakim człowiekiem jest Palikot) nie przywiązywałem do tego zbyt wielkiego znaczenia. Podobnie nie miało dla mnie znaczenia, że Palikot mało mówił o gospodarce - o tej i tak mówi się już za dużo, a z całego tego eksperckiego ględzenia niewiele przychodzi.

Minęło kilka miesięcy i zaczęły się, niestety, pojawiać problemy. Liczyłem na to, że RPP pójdzie za ciosem, utrzyma momentum. Mowy o postulatach i kierunku ideowym było jednak coraz mniej, a coraz więcej - prymitywnego antyklerykalizmu. Kiedy Palikot na kongresie mówił o "spasionych biskupich brzuchach" setnie się ubawiłem, podobnie jak większość obecnych. Widziałem w tym fajne przełamanie pewnego semantycznego tabu, które sprawiało, że wymowna krytyka kleru była zarezerwowana praktycznie wyłącznie dla politycznego marginesu kroju Jerzego Urbana. Zacząłem się nieco niepokoić w momencie, kiedy antyklerykalne happeningi okazały się być jedynym, co o RPP jestem w stanie usłyszeć. Można zapewne skontrować moje słowa twierdzeniem, jakoby to media dokonywały cherry pickingu wybierając wyłącznie kontrowersyjne spędy pod krzyżami czy kościołami, ale antyklerykalizm zdominował też np. profil RPP na facebooku. Czytałem kolejne wpisy autorstwa i samego profilu RPP i fanów profilu: prezentowały one tak samo niezdrowy stosunek do spraw religii, wiary czy kościoła, jak stosunek szeroko rozumianej dewocji - tyle tylko, że biegun był odwrócony. Wstrzymywałem się jeszcze od emocjonalnego odejścia od RPP licząc na to, że gdy zostaną wypracowane struktury Palikot - albo ktoś, kto w RPP wyleci w górę, byle tylko nie Dominik Taras - zacznie moderować dyskusję i prowadzić ją w stronę konstruktywnej krytyki systemu, a nie zbioru epitetów rodzaju "platfus, pisior, klecha, kruczysko". Te słyszałem już wcześniej z ust ludzi, z którymi ciężko mi się uwspólnotowić. Żadna moderacja czy żadne dobre polityczne duszpasterstwo jednak się nie pojawiło.

Czemu rusza mnie taki antyklerykalizm? Bo chociaż chciałbym, żeby kościół otworzył się na krytykę jego funkcjonowania w systemie, żeby zmalała waga kwestii religijnych przy takich problemach jak np. in vitro czy aborcja, to równocześnie sprzeciwiam się zapominaniu o tym, że zarówno hierarchowie jak i nawet najbardziej zacietrzewieni dewoci są ludźmi, w dodatku bardzo licznymi. Na wzajemnym wbijaniu sobie szpil, proszę państwa, nigdzie nie zajedziemy. Wierzę, że jest możliwe pokojowe rozwiązanie, jakiś kompromis, pogodzenie zlaicyzowanej części społeczeństwa z tą mocno osadzoną w tradycji katolickiej - problemu upatruję w tym, że nikt takiego rozwiązania najwyraźniej nie szuka, prawdopodobnie wychodząc z założenia, że na konflikcie w tej materii jest więcej do ugrania.

Enigmas Ryfińskis
Coś dziwnego stało się też z niejakim Armandem Ryfińskim. Człowiek ten był - i dalej jest - dla mnie zagadką. Poza RPP praktycznie nie istnieje, nie widzę jego samodzielnej działalności w sieci. W grafikach google po wpisaniu nazwiska najpierw wyskakuje kilka zdjęć Palikota, a samego Ryfińskiego możemy zobaczyć na jakimś przypadkowym zdjęciu pod koniec pierwszej strony wyników. Strona Ryfińskiego z serwisu RPP zawiera tylko lakoniczny opis funkcji: Prezes Stowarzyszenia. Nie ma zdjęcia, nie ma dotychczasowego dorobku. Nie mam pojęcia, kim jest ten człowiek, wiem tylko tyle, że wysłał do mnie - bo, jak wspominałem wcześniej, wpisałem się na kongresie na listę - całkiem sporo maili. Obdarzony pięknym imieniem człowiek nieokreślonego sukcesu uległ dramatycznej przemianie w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Co przedstawię poniżej ma, oczywiście, charakter anegdotyczny i nie uważam tego za jakąkolwiek podstawę do wydawania sądów na temat osoby p. Ryfińskiego, jest jednak dość zabawne:
Kochani :) Bardzo dziękuję za dotychczasowe zaangażowanie w działania na rzecz budowyNowoczesnej Polski w tym ostatnią akcję zbierania podpisów pod wnioskiem orejestrację partii: Ruch Palikota.
Mazowsze zebrało najwięcej podpisów - jest więc powód do dumy, sporo osób dzięki tej akcji dowiedziało się, że wogóle istniejemy i mamy pomysł na zbudowanie nowoczesnej Polski.
Czapki z głów przed każdym, kto zadał sobie trud i przyniósł chośby 2 podpisy - wielkie dzięki!
To fragment maila z początku maja (przy kopiowaniu zepsułem formatowanie). Widzimy - jest przyjaźnie, w miarę poprawnie językowo  (chociaż zdarzają się drobne krzaczki), profesjonalnie w sposób nowoczesny. Maile w takim stylu mógłby wysyłać podwładnym Steve Jobs. Zobaczmy jednak maila, którego dostałem niedawno, a który trudno mi określić, czy bardziej mnie rozbawił czy zniesmaczył:
Witam, Dzisiaj o 21.15 pikieta pod TVP ul. Woronicza 17 Warszawa -przybywajcie!!! Protest w tej samej sprawie co pod tvn - miała być debata Tusk - Kaczyński, a będzie Pawlak Tusk mimo, że zgłaszał się Janusz Palikot. Dość dyskryminacji Ruchu Palikota w mediach publicznych!!! Dość ściemy i ustawek !!! Donald nie pękaj, tylko stań do debaty z Januszem Palikotem!
Pozdrawiam Armand Ryfiński
Mail z miejsca przypomniał mi małą grupkę licealnych pop-aktywistów do których należałem przez pół miesiąca. Szefem przedsięwzięcia był chłopak, który wierzył, że stworzono go do rzeczy wielkich. Miał jednak też siedemnaście lat i dlatego nie winię go dziś za to, że używał kilku wykrzykników pod rząd, komicznie napuszonego słownictwa w zestawie z kolokwializmami; nie winiłbym go też, gdyby swojsko nawoływał osoby publiczne do zaprzestania "pękania", "pierdzenia", "ściem i ustawek" czy "opierdalania freda :) ". Od osoby najwyraźniej zarządzającej kontaktem z członkami czy sympatykami stowarzyszenia oczekiwałbym, niestety, więcej - szczególnie, że styl maila niepokojąco przypomina to, co można zobaczyć na Facebookowym profilu RPP.

Czym pękanie Donalda różni się choćby od wibratorów Palikota? Wibrator był przemyślany symbolicznie, był narzędziem, które potrafiłem docenić intelektualnie. Pękanie Donalda to zagrywka pozbawiona jakiejkolwiek finezji. Wolę już słuchać Kaczyńskiego; ten gdy jest w dobrej formie potrafi zagrać naprawdę finezyjnie i wzbudzić mój niechętny podziw.

Maile to mniej znacząca sprawa - ważniejsze jest to, że sama postać Ryfińskiego jest znamienna dla jednego z głównych problemów RPP. Sam Palikot po prostu nie wystarczy na pokuszenie się o zyskanie ogólnokrajowego posłuchu. Palikot nie może być wszędzie, nie wystąpi we wszystkich debatach, nie zorganizuje kilkunastu spotkań równocześnie - a z tajemniczymi Ryfińskimi z RPP nikt nie ma ochoty się spotykać. W końcu równie dobrze mogę wejść na Chatroulette, poczekać aż trafię na Polaka około trzydziestki i umówić się na spotkanie. O Ryfińskim wiem tyle tylko więcej, że raczej nie zaproponuje mi sponsoringu; losowy człowiek z Chatroulette może spróbować.

Wiele zmieniłby transfer Kalisza czy awans innej charyzmatycznej postaci w strukturach stowarzyszenia. Takich postaci, obecnie, nie ma. Nawet PiS popularnie nazywany partią wodzowską miał (dziś już ma ich z różnych przyczyn trochę mniej) sporo charyzmatycznych polityków, którzy dopełniali wizerunek partii i udatnie ją reprezentowali. Gdyby dziś były wybory i RPP by do nich wystartowało jedynym nazwiskiem, które bym kojarzył byłby zapewne Palikot.

Problemy organizacyjne w połączeniu ze wspomnianym wcześniej antyklerykalizmem w tanim wydaniu widocznym zarówno na górze jak i na dole oraz zanikiem języka czy zachowań trafiających do wykształconego odbiorcy sprawiają , że nie czuję już, jakoby RPP mogłoby być dla mnie opcją. Pewnie, że chciałbym, żeby weszli do sejmu, ale dziś już tylko z przyczyn abstrakcyjnych, z powodu bycia miłośnikiem politycznego pluralizmu i nadziei na dodanie koloru politycznym konfliktom - te póki co są nędzną kpiną z demokracji. Niedawno mająca miejsce debata Palikota z Januszem Korwin-Mikke była bardzo przyjemnym i odświeżającym widowiskiem, ale to jednak nie wystarczy, żeby wykrzesać ze mnie zaangażowanie na poziomie osobistym.

Tak to, szanowni państwo, umierają nadzieje młodych ludzi. Miało być fajnie, nowocześnie i lewicowo; wyszło jak zawsze.

Wednesday, August 24, 2011

Wirtualny Przywódca

http://publica.pl/teksty/wirtualny-przywodca/

Wkrótce rozpiszę tu rozszerzoną wersję tekstu. Więcej uwagi poświęcę następującym zagadnieniom:

- Rola internetu w kulturze i "antymainstreamowa" część internetu
- Profil internetowego przywódcy
- Organizacja netizenów i sposoby ich zrzeszania się dla osiągnięcia konkretnego celu.

Thursday, August 11, 2011

Przegrzebki

Dodałem kilka artykułów ze starego bloga i ze strony RPN. Wydało mi się (być może za sprawą jakiej choroby), że są warte przeniesienia i zachowania. Wszystkie wstawiłem z datami publikacji, dla wygody potencjalnego czytelnika zamieszczę tu ich listę w odwróconym porządku chronologicznym, z krótkim opisem:

Słuszność i polskość - wpis będący częściowo recenzją 22/23 teki "Pressji", częściowo pociągnięciem wątku przewodniego teki we własne rejony. Same Pressje na swojej stronie zdecydowały się o notce wspomnieć, co było dla mnie bardzo miłe.

Brutalny Hołdys - opublikowany na stronie Res Publiki Nowej (link w samym poście) tekst besztający Hołdysa za popełnionego przezeń potworka pt. "Rewolucja Kulturowa". Kilka osób z RPN stawiało mi zarzuty, że tekst był zbyt płytki, z czym się zgodzę. Frajdy z jego pisania (i robienia nagłówka) miałem jednak mnóstwo. Jeszcze więcej frajdy miałem z pisania kilku pierwszych draftów, ale tych nikt nie widział i nikt by nie opublikował. Nawet ja nie opublikuję ich tutaj. Chyba, że Hołdys znowu obsmaruje kogoś gównem, wtedy może mu je po cichu prześlę pocztą; niechybnie wtedy walnie kolejny felieton i może zbyt wiele felietonów obudzi jakąś przyrodniczą prazasadę, która wywróci go do góry dnem czy na odwrót czy jakoś tak.

Każdy może mieć kabriolet - żartobliwy wpis z Mania Variosa traktujący o życiu politycznym w oczach dużej i (szczególnie) małej publicystyki.

Obywatel Anon - o UK Uncut - opublikowany na stronie RPN stosunkowo entuzjastyczny artykuł o UK Uncut i zarazem o nowej formie protestu i zrzeszania się.

Jak Wikileaks zastrzeliło poliszynela - tekst, który miał być opublikowany, ale były opóźnienia; po dwóch-trzech tygodniach od napisania okazało się, że wydarzyło się tyle (Assange zatrzymany, nowe przecieki), że stał się odgrzewanym kotletem i musiał wylądować na blogu.

Tuesday, August 9, 2011

Political Fiction

Poruszony doniesieniami o planowanym zamachu na jednego z prominentnych polityków państwa polskiego zdecydowałem się napisać thrillera politycznego pt. "72'h' - 72 godziny". Książka to literacko-dziennikarska interpretacja materiału, który otrzymałem z zaufanych źródeł i będzie dostępna już wkrótce w sprzedaży w wybranych punktach detalicznych; zatroskani o moje życie przyjaciele i bliscy współpracownicy poradzili mi, bym publikował pod pseudonimem.




Wybrane recenzje:

"Porażająca... Niesamowita."
New York Review

"Laudberg nadzwyczajnie żongluje pojęciami [...] tworzy powtarzalny schemat mordu na tle politycznym, którego poznanie każdy z nas jest sobie winien"
Slate.com

"Pisarka z Polski zrobiła to, co [Amerykanom] nie udało się od dawna - stworzyła bezkompromisowe dzieło w służbie brutalnej i kompletnie skazanej na porażkę politycznej gry [...] tutaj trup ściele się tak gęsto, jak pozwy sądowe."
Bloomberg.com

"Wytoczyłem p. Laudberg proces [...]"
Janusz Palikot

Fragment tekstu opublikowany za zgodą autorki:

Godz. 4
Polana w okolicach Sękocina. Nadjeżdża czarna limuzyna, za nią samochód dostawczy. Otwierają się okna samochodu dostawczego, roznosi się głośna, agresywna muzyka. Słychać krzyki. W limuzynie Janusz Palikot patrzy na Dominika Tarasa, wzdycha. Sięga po telefon komórkowy. Po chwili zastanowienia oddaje go szoferowi. Obaj wychodzą.

Godz. 5
W samochodzie dostawczym wrzawa. Palikot podaje niewidocznym osobom walizkę z nieznaną zawartością przez szybę. Ponownie słychać ze środka krzyki.  Polityk odchodzi od vana, po chwili jednak decyduje się wrócić, siada na pobliskim pieńku i wyciąga telefon. Robi interesy. 

Godz. 7
Drzwi samochodu dostawczego otwierają się z wielkim hukiem. Palikot jest do tego przyzwyczajony. Kończy rozmowę biznesową, wstaje i pewnym siebie krokiem zmierza w kierunku wozów. Z vana wysiada duża grupa młodych mężczyzn. Krzyczą, przepychają się, są niespokojni. Jeden z nich przy wysiadaniu upada na ziemię, nie chce wstać, gryzie kolegów po łydkach. Palikot kopie go w brzuch, młody człowiek wstaje. Na jego białym podkoszulku widać ślady zaschniętych wymiocin, na szyi ma wytatuowane dwie błyskawice - symbol "SS". Polityk odchodzi z Tarasem na bok, rozmawiają. Młodzi są niespokojni, zaczynają się znowu przepychać, któryś wyciąga nóż; na szczęście już zaraz ma się rozpocząć Sesja.

Godz. 8
Palikot zdejmuje marynarkę.

Godz. 9
Młodzi stoją w szeregu. Co i raz któryś z nich wyciąga z kieszeni torebkę z białym proszkiem, zaciąga się. Wszyscy mają przekrwione oczy i ledwo stoją na nogach. Kilku z nich ma problem - w kącikach ust zaczyna im się pojawiać biała piana. Koledzy pomagają: wycierają pianę, potem dłonie wycierają w spodnie. Czekają, co powie im Janusz. Ten milczy; polityk założył ręce na piersi i czeka, Dominik Taras stoi obok niego. Również milczy. Chłopcy wiedzą, że ich trening dopiero się zaczął.

Godz. 10
U młodych z wielką siłą pojawiają się skutki zażytych substancji. Są agresywni, nie mogą ustać, krzyczą. Jeden tarza się na ziemi, inni zaczynają biegać w miejscu. Palikot uśmiecha się i daje ruch ręką. To jest to, na co młodzież czekała: wszyscy stają w idealnym szyku, w wielkiej koncentracji. Zapada głucha cisza.

- Co jest waszym celem? - pyta biznesmen z Lublina.
- Ujebać Kaczora - odpowiada chóralnie młodzież.
- Po co to chcecie zrobić? - dopytuje się nieustępliwie.
- Ot tak, dla hecy
- Czego?
- Hecy, hucpy!
- Nie słyszę!
- Dla szpasu! - wrzeszczą młodzi ile sił w płucach.

Palikot jest zadowolony. Daje znak Tarasowi, ten otwiera bagażnik limuzyny. Można zaczynać.

Godz. 12
Młodzi stoją w szyku z karabinami maszynowymi. Są jeszcze bardziej niespokojni i wściekli, ale wiedzą, że już wkrótce ich gniew znajdzie ujście. Jeden z nich nerwowo zabezpiecza i odbezpiecza broń, rytmicznie. Jego sąsiad z szyku daje mu potężny cios pięścią w twarz, by się uspokoił.

Dominik Taras z bagażnika limuzyny wyciąga jeszcze dwie rozkładane makiety. Jedna z nich ma na sobie podobiznę Jarosława Kaczyńskiego, druga: Stanisława Dziwisza.

- Przyniosłem dla was mały prezent - mówi polityk z uśmiechem. - wiecie, co się stanie, jeżeli pocisk kalibru 7.62 mm wejdzie w spasiony, biskupi brzuch?
- Nie, panie przewodniczący!
- Brzucho pęknie!

Śmiech. Młodzież wyciąga broń i zaczyna strzelać pełnymi seriami. Jeden krzyczy "Full Auto, skurwysynu, Full Metal Jacket!". Po chwili wymiotuje. Koledzy patrzą na niego z niepokojem. "Znowu przedawkowałeś narkotyki, Student, znowu za dużo dragów" - stwierdza krytycznie jego sąsiad i pluje mu na plecy. Potem ku uciesze kolegów imituje ruchami dokonanie lufą karabinu gwałtu analnego na wymiotującym.

Godz. 13
Strzelanina trwa w najlepsze. Z makiet niewiele już zostało. Dominik Taras robi "rundki" między nielegalną strzelnicą a limuzyną - to nowe dostawy amunicji. Jeden ze strzelających, zamroczony, nie trafia; Palikot gasi mu na szyi papierosa z upomnieniem, by ten bardziej uważał.

Jeden ze strzelających - "Pecet" - nie wytrzymuje i w narkotycznej furii biegnie do makiety z podobizną Jarosława Kaczyńskiego, przepełniony nienawiścią zaczyna ją opluwać i okładać pięściami. Trafia na celowniki kolegów, ci nie przestają strzelać. Palikot krzyczy do nich, jego głos przebija się przez rumory młodzieżowych bacchanaliów: "No to teraz mamy 1:0 dla Kaczora!". Młodzież świetnie się bawi, lubią polityka. Nikt już o "Pececie" nie pamięta.

Godz. 22
Limuzyna. Palikot trzyma drżącą dłoń na swoim telefonie komórkowym. Za chwilę ma odebrać ważny telefon. Wzdycha, z kieszeni marynarki wyciąga piersiówkę, bierze solidnego łyka. Rozlega się dzwonek telefonu. Odbiera.

Я хотел бы купить собаку, Леонбергер лучших ...
- Da. - odpowiada polityk i naciska "czerwoną słuchawkę". Bierze jeszcze jednego łyka z piersiówki i dodaje do siebie:
- Wszystko, Władziu, załatwione.


SZCZEGÓŁY SPRZEDAŻY JUŻ WKRÓTCE.

Polityka migracyjna

Źródło: abc.net.au
Przyjaźń z drugim człowiekiem przed pełnym rozkwitem musi przejść przez wiele etapów, często bardzo mocno rozłożonych w czasie. Najpierw jest pierwsze poznanie, kilka kontrolowanych rozmów na neutralne tematy połączonych z konstatacją, że rozmowa na neutralne tematy z tym człowiekiem przynosi lepsze rezultaty niż zwykle, że ogólnie jest bardzo przyjemnie. Potem kształtuje się większa nić porozumienia; tematy neutralne zaczynają ustępować osobistym lub abstrakcyjnym. Zmienia się też język, kształtuje się pewna wspólna forma, konwencja: pojawiają się wspólne skróty myślowe, wspólne anegdoty, do których przywołania wystarcza kilka słów. Padają słowa, które skierowane do innych ludzi mogłyby być towarzyskim samospaleniem, a między wierszami pojawia się wzajemna troska, więź emocjonalna. Tak to się rozwija - czasami kilka miesięcy, czasami kilka lat - aż w końcu znajomość osiąga wreszcie pułap przyjaźni.

Przeważnie jednak - i całe szczęście, bo mieć zbyt wielu przyjaciół mogłoby się okazać destruktywne - znajomości zatrzymują się na którymś etapie wcześniej.  Często mylnie nazywamy przyjaciółmi ludzi, którzy są naszymi friendsami, czy też (jeżeli odrzucić barbaryzację języka) kolegami. To ludzie, z którymi dobrze nam się spędza czas i z którymi nieźle się porozumiewamy, ale to nie są ludzie, którym - że posłużę się pewnym antycznym przypadkiem - nie zapiszemy w testamencie nic a których jeszcze obarczymy obowiązkiem zrobienia nam godnego pochówku i opieki nad osieroconą rodziną wiedząc, że nie będzie to niczym dziwnym i że druga strona zrobiłaby bez wahania to samo, że to największy akt zaufania.

Widzę w polityce migracyjnej opartej na multikulturalizmie potężny szkopuł, mianowicie ignoruje te dość proste i banalne mądrości, które wysmarowałem powyżej a które łatwo da się przełożyć na grunt narodowy. Bo czy tego chcemy czy nie, czy fenomen narodu jawi się nam jako wartość dodatnia czy nie - musimy zaakceptować (a przynajmniej przyjąć do wiadomości), że jak Europa długa i szeroka jesteśmy wytworem systemów edukacji, które zaszczepiają nam silną tożsamość narodową. Nawet jeżeli część tej tożsamości wypieramy, to przeważnie pozostaje nietkniętym przywiązanie do miejsca, do naszego swojskiego "tutaj". Skonstruowane w innych czasach, mające na celu dać nam motywację do obrony terytorium gdyby pojawił się nawet najlepszy i zmieniający wszystko na korzyść najeźdźca.

Wystawmy sobie teraz, że mamy sobie swoje mieszkanie i nagle pojawia się w nim kilkoro totalnie obcych ludzi. Nawet jeżeli część z nich byłaby bardzo sympatyczna, nawet jeżeli w innych okolicznościach moglibyśmy się z nimi zaprzyjaźnić i powierzać im swój pochówek - w tej sytuacji zaczynamy mimo woli widzieć ich jak intruzów, którzy wdarli się do naszej twierdzy i zagarniają nasze dobra. Zaprzyjaźnienie się z intruzem i wrogiem, z kolei, to bardziej syndrom sztokholmski niż otwartość czy cokolwiek chwalebnego.

Z migrantami, jak sądzę, nie chodzi o to skąd przychodzą o ile nie ma jakichś silnych komplikacji historycznych. Chodzi o to, że przyszło ich za dużo i zbyt szybko. Polak, oczywiście, ma w Anglii pewną przewagę, bo też i Polska nie jest tak odległa i tak obca jak inne rejony - ale nie jest to przewaga wystarczająca, by zupełnie nie budził frustracji. Co najwyżej łatwiej jest go strawić i z racji wspólnych elementów kultury łatwiej mu się dostosować i dostosowywać do siebie innych.

Gdyby w tym, co rozumiemy jako nasz 'dom' pojawił się jeden obcy łatwiej byłoby pokonać stres i zacząć się dogadywać - albo ktoś z naszej "rodziny" by to zrobił i przekonał nas, że warto spróbować. Zarazem łatwiej byłoby zaakceptować kolejnego przybysza. Jeżeli jednak obudzimy się w towarzystwie sześciu zupełnie obcych osób to tuszę, że nawet najbardziej tolerancyjna i otwarta osoba prędzej czy później zaczęłaby kombinować jak można byłoby się ich pozbyć - może nawet z czasem zaczęłaby się w tym kontekście upodabniać do tamtej nieszczęsnej postaci z portfolio Jacka Fedorowicza. To jest całe moje zdanie - że polityka migracyjna była częściowo efektem dziwnej zbiorowej halucynacji ideologicznej a częściowo oparta o dziwne ekonomiczne statystyki lub miraż 'taniej siły roboczej, która zrobi swoje i odejdzie' jak to było z Turkami w Niemczech.  Zbyt mało uwagi, natomiast, poświęcono pewnym prostym mechanizmom, które łatwo mogą sprawić, że ukochane zielone PKB stanie się czerwonym PKB, a na rysunku symboliczny czarny chłopczyk z białym chłopczykiem zamiast trzymać się za rączki palą papierosy i okładają się po mordach przy akompaniamencie stukotu policyjnych pał o policyjne tarcze.

Mam nadzieję, że kiedy przyjdzie kolej na Polskę, to granice będą otwierane powoli i z rozmysłem, tak, żeby kolejni migranci przychodzili już na wyklepany przez obie strony grunt i żeby spięć było możliwie najmniej. A co mają zrobić te kraje, dla których już jest na to za późno i które muszą sobie poradzić z tym, że konflikt wewnątrz społeczeństwa coraz bardziej wymyka się im spod kontroli? Odpowiem uczciwie: nie mam zielonego pojęcia. Co wiem, to że politycy bezpośrednio zainteresowani też nie mają.

Saturday, August 6, 2011

Andrzej Lepper nie żyje


Start bloga zbiegł mi się przykro ze śmiercią Andrzeja Leppera. Był to zdecydowanie jeden z najbarwniejszych polskich polityków i zasługuje na pewne podsumowanie.

Nie ma chyba sensu wchodzenie w poszczególne wątki z jego kariery czy kreślenie jakiejś linii życia jego partii. Seksafery, procesy, rezerwy NBP czy szczegóły zgubnego mariażu politycznego z PiS są dobrze znane - być może na tyle dobrze właśnie, zbyt dobrze, że człowiek ten zdecydował się na samobójstwo. Tak przynajmniej sugerują niektórzy jego bliscy i współpracownicy. Mnie samego wiadomość o samobójstwie zszokowała nieco, bo też i w życiu nie przypuszczałem, że Lepper jest człowiekiem o fakturze umysłu dopuszczającej taki czyn. Rzecz jasna, wszelkie możliwości mordu na tle politycznym z zasady wykluczam - Polska to nie, na Boga, Bizancjum i nie USA, a Lepper się dodatkowo od kilku lat już nie liczył. Jedyny foul play jaki wchodzi w grę to ewentualne porachunki mafijne, a to też przecież nędznie uargumentowana i mało chlubna spekulacja.

Spróbuję pokrótce ująć trzy różne strony tego polityka. To coś w rodzaju wstępu do metalepperyki; mam wrażenie, że przedrostek "meta" z Lepperem wiązał się tylko jakoś w kontekście populizmu, a to kontekst nudny, jałowy i wybrakowany w zakresie definicji pojęć podstawowych.

*Lepper Niebezpieczny
Samego nieboszczyka zawsze umiejscawiałem na jednej politycznej półce z Januszem Korwin-Mikke. Obaj, póki zmarginalizowani, jawili mi się jako wartość dodatnia, ale obaj w przypadku wzrostu sympatii wyborców mogliby się okazać niebezpieczni. Dopóki pewne działania na scenie politycznej trzymają się poziomu gry i manipulacji a radykalne lub nazbyt cukierkowe wizje są roztaczane przed publiką z makiawelicznym uśmiechem - dopóty, chociaż kontrowersyjnie to brzmi, wszystko jest w porządku. Problem w tym, że JKM rzeczywiście usiłowałby wcielać swój społeczny darwinizm w życie, a obstrukcje i destrukcje Leppera nie skończyłyby się wraz z osiągnięciem celu a najprawdopodobniej przekształciłyby się w nowotwór uniemożliwiający prowadzenie jakiejkolwiek realnej polityki a który mógłby zostać wycięty dopiero przy okazji jakiegoś parszywego kryzysu. Działania podjęte przy pomocy rozsypywania zboża niewiele się różnią od działań podpartych państwowym rozdawnictwem zboża; deformacja postępuje póki nie okazuje się, że zboża już nie ma, a na ulicy jest wściekły tłum, tym wścieklejszy, że przy okazji braku zboża wyszedł na jaw brak działań. Warto się nad tym zastanowić i warto pamiętać przy okazji zastanowienia parlamentarne 10% uzyskane przez Samoobronę w 2001 roku i prezydenckie 15% Leppera cztery lata później.

Niebezpieczeństwo było też ściśle związane z dyzmiką Leppera:


*Lepper Dyzmiczny
Lepper zawsze wydawał mi się człowiekiem, który zbyt szybko chciał zabrnąć za wysoko, być może z tytułu hybris, być może po prostu z tytułu niekompetencji. Samoobrona nie zdołała się przecież dobrze zorganizować nawet na szczeblu samorządowym, co powinno być domeną partii "chłopskiej" - wystarczy porównać sytuację z PSLem, który utrzymując na arenie krajowej low profile gościnnych ust realizuje się poprzez dobrze zorganizowane struktury lokalne. 16% poparcia Samoobrony w 2002 skurczyło się do 5% cztery lata później, by w wyborach w 2010 ponieść sromotną klęskę. Wynik ten jest dość znamienny, bo w kwestii wyborów samorządowych mniejsze znaczenie teoretycznie powinny mieć wszystkie afery i negatywny PR w  mediach. Po świetnym wyniku z 2002 nie udało się partii zbudować solidnego zaplecza; częściowo odpowiedzialność za to na pewno ponosi kierownictwo, które po osiągnięciu zadziwiająco dobrego wyniku powinno było się nieco przygarbić i po cichu budować twardy elektorat tam, gdzie kamery nie zaglądają.

Dyzmika dynamiki Leppera kończy się tam, gdzie Dyzma zrobił krok do tyłu; Krzepicki nie wystarczy premierowi, a Tymochowicz nie wystarczy człowiekowi znikąd, który na ledwo co zbitej paroma gwoździkami tratwie próbuje wypłynąć na szerokie wody polityki. Utonął sam i utonęła jego partia, a niebezpieczeństwo polegało na tym, że potopić się mogło znacznie więcej.


*Lepper Demokratyczny
Wspomniałem na początku, że upatrywałem w Lepperze wartości dodatniej dopóki ten trzymał się politycznego marginesu. Ktoś kiedyś nazwał go w prasie "Herosem PGRów"; chociaż intencje za ukuciem tej nazwy były brzydkie a autor się w artykule wyzłośliwiał ile wlezie, to ciężko nie zauważyć, że przez jakiś czas pełnił w powszechnym zrozumieniu rolę przedstawiciela różnych sfrustrowanych ludzi z ciężko dotkniętej prowincji, o których poza kręgami kawiarnianej lewicy i poza łamami niektórych bardziej lewoskrętnych czasopism wspomina się rzadko. Ciężko dziś o polityka, który tak bardzo byłby utożsamiany z grupą, którą reprezentuje, nawet jeżeli ta reprezentacja jest z grubsza fikcyjna - sam chciałbym mieć takiego Leppera, tyle, że w wersji dla młodych z wielkich miast. Chciałbym, nawet jeżeli bym na niego w życiu nie zagłosował.

Inną rzeczą jest koloryt, osobowość i zwiększenie pluralizmu. Wartością dziwów politycznych jest to, że często gdy nikt z mainstreamu nie waży się pewnych rzeczy powiedzieć głos ku powszechnemu zadowoleniu lub powszechnej irytacji zabiera polityczny dziw. Gdyby nie Korwin-Mikke pewne drapieżnie liberalne koncepcje w ogóle nie byłyby omawiane poza akademią, gdyby nie Palikot nie byłoby polityka, który pokazałby opinii publicznej wibrator czy otwarty atak na kler, gdyby nie nieboszczyk wieś jeszcze bardziej zepchnięta byłaby pod dywan, niż jest obecnie.

Przychodzi mi do głowy jeszcze jedno - nie było, nie ma i możliwe, że nie będzie już w młodej polskiej demokracji drugiego tak wyrazistego przykładu politycznego self-made mana jak Andrzej Lepper. To już siłą rzeczy zmusza mnie do wspominania go z pewnym szacunkiem.





**************************************





PS Przy okazji polecam link z KP:
http://www.krytykapolityczna.pl/Opinie/GdulaSamotnasmiercLeppera/menuid-1.html

Nie tyle sam - rzeczywiście salonowo mętny z charakteru - tekst Gduli, co momentami prześmieszne komentarze, szczególnie monikera "a.a/b.b", który poetycko (i do tej pory nie wiem, czy żartobliwie) wychwala krwistego Leppera rzucającego się na dziesięciu policjantów, co chwila przy tym znieważając estetycznie jasną i inteligencką cerę wydelikaconego autora-chłopomana.

anemika, suchoty i grzecznosc z nowego zaświatu to nie estetyka. estetyka to to
lepper rzucajacy sie na 10 policjantow. zmyslowoscia porazal zatechle
miesczanstwo. czerona krwista twarz prawdziwego czlowieka, a nie blade oblicze inteligenta.
      


anemika suchoty:
  grzeczność; on
zmysłowością 
porażał 
zatęchłe  
mieszczaństwo. 







Nie zdziwiłoby mnie, gdyby KP podstawiało Jasia Kapelę do pisania takich komentarzy celem ożywienia. Jeśli trafiłem: jogi babu, brawo Jaś!


Saturday, July 2, 2011

Słuszność i Polskość


Data publikacji posta jest datą publikacji na Mania Variosa

Temat gruby, temat trudny i brutalnie współczesny.

Czytam od jakiegoś czasu Tekę 22-23 Pressji. Wydawnictwo na naprawdę przyzwoitym poziomie; szczerze polecam niezależnie od preferencji politycznych. Mimo bycia delikatnie prawoskrętnym pismo zachowuje godny pochwały dystans i unika zacietrzewienia charakterystycznego dla wielu periodyków z obu osi politycznego spektrum. Jednocześnie unika problemu innych periodyków pozbawionych zacietrzewienia, to jest: potrafi stawiać mocne i wyraziste tezy.

Przyzwoity język, przyzwoity poziom dyskusji i często akademicki poziom etyki myślenia i wyrażania myśli sprawiają, że mimo, że z kilkoma tezami Krakusów się nie zgadzam, to będę intensywnie działał w intencji zdobycia pozostałych numerów, szczególnie najświeższego - teka 24 nosi kontrowersyjny tytuł "zabiliśmy proroka", a jej myślą przewodnią jest sensowna obserwacja, że z przesłania JP2 ostały się nam jeno kremówki wadowickie i kilka anegdot, jaki to dobry człowiek był, mało pił a przy tym odznaczał się poczuciem humoru mimo stanu kapłańskiego.

Dygresja promocyjna na bok. Co widać na załączonym obrazku - tytuł teki brzmi "Polska ejdetyczna". Pytanie o naturę polskości (co naturalnie łączy się z wątkami o naturze narodu) przewija się przez sporą część pisma. Zaciekawiło mnie jednakże, że nie pada pytanie "a jakiego Polaka byśmy chcieli?". Pytania "czym Polak jest", "czym jest polskość" są, oczywiście, ważne - sądzę też (aczkolwiek wymaga to ode mnie powzięcia pewnych założeń przy odpowiedzi na drugie z wymienionych pytań), że warto zadawać pytanie "czym Polak powinien być i do czego dążyć". Jeżeli potraktujemy Polaka i polskość jako abstrakcyjne (a zatem kowalne) konstrukty, to z miejsca nasuwa się przypuszczenie, że na kształt tego konstruktu - na kształt wyobrażeń o Polaku - możemy wpływać,  co ostatecznie ma wpływ na charakter wspólnoty opartej o polskość.

Nie mam, rzecz jasna, na myśli dość prymitywnych manipulacji widocznych na rodzimej arenie politycznej. Mam na myśli zadanie pytania o stworzenie dla Polaka narracji, wytyczania mu kierunku. To pomysł mało współczesny, skażony (albo, jak kto woli - ubogacony) charakterystyczną dla XIX wieku arogancją wypaloną w połowie wieku ubiegłego, przejawiającą się przekonaniem o wszechmocy człowieka; sądzę jednak, że współcześni intelektualiści tej arogancji mają trochę za mało. Ciężko mi wskazać współczesnego intelektualistę, który miałby tupet proponować jawne tworzenie nowej myśli przewodniej, a który jednocześnie nie byłby fanatykiem lub nieszczęsnym obłąkańcem - pozostali z kolei albo zachowują bierność ograniczając się do zwykłych obserwacji, albo odgrzewają skazane na porażkę intelektualne kotlety o charakterze regresywnym. Pierwsi rzadko kiedy rozciągają swoje wpływy poza kręgi akademickie, drugich nikt już prawie nie chce słuchać.

Jako że jesteśmy, zarówno jako Zachód jak i jako Polska w okresie tożsamościowej transformacji warto zadać sobie takie pytanie: czym chcemy, by Polak się stał, jaka droga rozwoju czy przemian będzie dla niego słuszna. W jaki sposób ma czerpać z tradycji i jak ma na niej budować, a jak wartościować wpływy obcych kultur?  Do czego powinien dążyć, jakie stawiać sobie cele? Co jest telosem polskości i Polaka? Czy rzeczywiście słuszny jest swobodny dryf, w który popadliśmy? Co jeżeli jedyne, do czego doprowadzi, to do dekadencji w rozkapryszonym materializmie?

A może w ogóle Polak powinien przestać być Polakiem - może taka droga byłaby dla niego słuszna, słuszna byłaby zupełnie inna tożsamość o innej nazwie i innych składowych. Nie bójmy się szermować słusznością, bo i jasne jest, że rozpatrywanie takich słuszności w kategoriach rzeczywiście obiektywnych nie ma racji bytu. Być może jest tak, że w bezkrólewiu potrzebujemy właśnie agonu, który wytworzyłby się w wyniku starcia rozmaitych słuszności o różnych siłach - tymczasem nawet skrajne opcje polityczne jedyne co robią, to pieją na grzędzie; nawet one nie przypisują sobie w intelektualnie konfrontacyjny sposób słuszności i cieszą się dryfowaniem w swoich ciepłych kurwidołkach. Co za czasy, jeżeli nawet komuniści czy faszyści nie próbują mnie przekonać o swojej słuszności. Kiedy widzę jakieś ulotki czy witryny internetowe nie widzę argumentów, nie widzę próby perswazji - jedyne co widzę, to grupę ludzi, która mogłaby mnie interesować jedynie wtedy, gdybym już do niej należał. Tak to wszyscy w samozadowoleniu siedzimy rozdzieleni od siebie, a ja chciałbym solidnego kotła.

W ramach choćby ćwiczenia intelektualnego zadajmy sobie pytanie: jaki jest cel Polaka, gdzie jest jedynka, do której ma wiecznie (wieczność rozumiana wygodnie, oczywiście) dążyć. Myślę o tym od dwóch dni, i chociaż do żadnej sensownej konkluzji nie doszedłem (bo i ciężkie to zadanie) to sądzę jednak, że gdzieś dojdę - bo dopóki wierzyć w słuszność dopóty istnieją rzeczy słuszne.

Tuesday, March 22, 2011

Brutalny Hołdys

Data publikacji posta jest datą publikacji na stronie internetowej Res Publiki Nowej - http://publica.pl/teksty/brutalny-holdys/


Zbigniew Hołdys się rozsierdził. Wyraził to niedawno we „Wprost” krótkim artykułem Rewolucja Kulturalna, który z kolei rozsierdził mnie. Z jednej strony cieszę się, że kwestię poziomu języka obowiązującego w dyskursie publicznym poruszają nie tylko politycy, z drugiej muszę stanowczo zaprotestować przeciwko nadużyciom, na które pozwolił sobie autor. Twierdzę, że Hołdys – niesłusznie wrzucając problemy z różnych płaszczyzn do jednego gara i zapalczywie je mieszając – dopuścił się dokładnie tego, o co oskarża w zasadzie wszystkich: od polityków przez krytyków i dziennikarzy do użytkowników internetu. Sądzę nawet, że dopuścił się czegoś jeszcze gorszego, bo o ile według Hołdysa wymienieni „mieszają z błotem” konkretne osoby, Hołdys „miesza z błotem” w zasadzie całe społeczeństwo, w dodatku posądzając je o jak najgorsze i najobrzydliwsze z możliwych pobudki: explicite niską zawiść i olbrzymie kompleksy, a implicite – tępotę.
Szczerze współczuję ludziom, którzy doznali poważnych szkód w związku ze zmieniającym się statusem osoby publicznej – bo też, jak sądzę, to ta zmiana jest w gruncie rzeczy problemem. Upatruję jednak tu po prostu metamorfozy, a nie, jak chciałby Hołdys, totalnego upadku i krańcowej degeneracji.
Czytając Rewolucję Kulturalną można odnieść wrażenie, jakbyśmy oddalili się od tych dawnych, dobrych czasów, kiedy to pod przywództwem światłych elit ludzie byli rozumni a języki gładkie i miłe. Dziś mamy rozpasanie; współcześni Alarykowie poniszczyli elity i autorytety, a każdy z nas tylko czeka na okazję, żeby osoby publiczne tarzać w smole i pierzu, cytuję: „obsmarowywać je od góry do dołu” naszym barbarzyńskim gównem, tak jak obsmarowany jest Bardzo Znany (Zbigniewowi Hołdysowi) Człowiek – a wszystko to dlatego, że sami siebie nie znosimy i jesteśmy zawistni w obliczu ludzi zwyczajnie lepszych.
Jest w Rewolucji kilka słusznych uwag, jak na przykład wykazanie zanikania autocenzury także w zinstytucjonalizowanych częściach sfery publicznej takich jak media i polityka, czy trudności w przystosowaniu się osób publicznych do nowych realiów. Nie są jednak te uwagi niczym nowym, a w kontekście całości i tak tracą na znaczeniu. Najciekawsze jest w tym tekście to, że Hołdys robi dokładnie to, co sam atakuje. Pisząc o brutalizacji języka publicznego, sam się brutalizuje; bez najmniejszego wahania uogólnia, szafuje epitetami dokładnie tak jak wszyscy ci, których zwykliśmy nazywać internetowymi napinaczami. „Niszczenie ludzi stało się normą społeczną” – oto brutalny język; jeżeli przyjąć już założenie Hołdysa i zgodzić się, że niszczymy ludzi, to musimy jednocześnie zauważyć, że Hołdys zawstydził nas wszystkich i dopuścił się ludobójstwa.
Autorowi bardzo doskwiera internet. Google, pudelek.pl, wreszcie bezimienny rodzimy Wielki Serwis, który autor porównuje z witryną „New York Times”, wykazując w ten sposób wyższość Zachodu. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby autor miał na myśli wielkie portale typu Wirtualna Polska bądź Onet, bo znam wiele serwisów czasopism (choćby i witrynę czasopisma „Wprost”, na łamach którego ukazał się tekst Hołdysa), gdzie ploteczek o krzywych nogach i alkoholowych libacjach nie znajdziemy. Serwisy plotkarskie z kolei są internetową wersją tabloidów, które – na wyżej cenionym przez autora zachodzie – mają swoją historię. Instytucja paparazzo istnieje tam przecież już od ładnych kilku dekad, a „The Sun”, jeden z najbardziej znanych tabloidów świata, rozpoczął swoją działalność już w 1969 roku.
Czy sam tekst Hołdysa nie wpasowuje się idealnie w specyfikę internetu, w którym drugą stroną medalu skrajnej wolności słowa są tendencje przez niego opisywane? Autor spłyca rzeczywistość, pisze bardzo emocjonalnie i jest swoim skrajnym subiektywizmem usatysfakcjonowany; korzysta z terminologii zaczerpniętej z nauk społecznych, ale nie podejmuje się próby umieszczenia opisywanych zjawisk w kontekście, do których ta terminologia niejako zobowiązuje. Wiele osób robi dokładnie to samo na forach internetowych czy w komentarzach na pudelek.pl; różnica polega na tym, że na forum jest to anonimowy człowiek, którego słowa posiadają marginalny wpływ – we „Wprost” mamy do czynienia z człowiekiem powszechnie znanym, publikującym swoje słabo przemyślane, apokaliptyczne wizje gnicia ludzkości na łamach szanowanego czasopisma.
Brak przemyślenia sprawy łatwo jest wykazać. Pobieżna znajomość historii ukaże, że bycie osobą publiczną zawsze było dużym brzemieniem. Wykład Platona prosty lud obśmiał, a Arystofanes ku uciesze gawiedzi jadowicie szydził z Sokratesa; filozofowie z kolei niestrudzenie usiłowali na różne sposoby wykazać niższość poetów czy ludzi teatru. W Rzymie niepoliczalna ilość osób publicznych została zniszczona, czy to przez złośliwe plotki krążące wśród ludu, czy przez polityczne machinacje swoich rywali – można bezpiecznie założyć, że większość z nich sobie na to nie zasłużyła. Wyliczanka historyczna mogłaby trwać długo, dość stwierdzić, że zawsze istniały zarówno złe języki, jak i niewyparzone gęby.
Być może problem Hołdysa z głosem ludu polega na tym, że za PRLu lud głosu zwyczajnie nie miał; osoba publiczna nie musiała się z nim mierzyć. Media były koncesjonowane i cenzurowane, nie istniała agora, za jaką dziś służy w pewnym sensie internet. Komunikaty były bardzo jednostronne – elity mogły coś przekazywać ludowi, ale nigdy nie było komunikatu zwrotnego. Dziś, gdy każdy ma prawo głosu i dostęp do jego cyfrowego wzmocnienia, bycie osobą publiczną stawia takie wymagania, jakie można było zauważyć w antyku – by publicznie zaistnieć, trzeba albo umieć zawładnąć tłumem, albo umieć (i mieć możliwość) go ignorować.
Hołdys skupia się też na autorytetach. Znowu mamy tu tęsknotę do dawnych, dobrych czasów połączoną z romantycznym marzeniem o kimś, kto „pociągnąłby za sobą naród”. Autor nie zastanawia się zupełnie nad tym, że mamy dziś zwyczajnie największy w historii pluralizm poglądów spowodowany największą w historii ilości platform ich przekazywania i największą w historii ich dostępnością. Zanika elitarność różnych dziedzin ludzkiej działalności. Możemy do tego podejść po Gassetowsku i stwierdzić, że ilość zabija jakość; optymista z kolei powie, że coraz głębiej sięga demokratyzacja w najbardziej pozytywnym sensie tego słowa.
Niezależnie od oceny zjawiska swoisty upadek dotychczasowych autorytetów nie jest jednak wynikiem jakiegokolwiek niszczenia, tylko efektem przemian społecznych, procesów bardzo długofalowych. Jeżeli rzeczywiście Bronisław Wildstein miałby jakąkolwiek moc sprawczą w tej kwestii, to czułbym się zmuszony mu powinszować wybitności; tak wielkie zmiany za sprawą jednej wypowiedzi (czy jednej postaci) byłyby niewątpliwie czymś bezprecedensowym. Autorytety minionych lat muszą się dziś po prostu mierzyć z tym, że wszyscy mamy dostęp do znacznie większej ilości materiałów porównawczych. Nie czyni to, oczywiście, takiego Miłosza gorszym poetą – ale w obliczu setek poetów światowej klasy, do których twórczości dziś możemy uzyskać natychmiastowy dostęp, na pewno traci na wyjątkowości.
Bardzo długo mógłbym dostarczać argumentów obalających ściśle subiektywne tezy Hołdysa, ale wolę zakończyć zaproponowaniem własnej. Być może współczesna zrelatywizowana, wielobiegunowa i hiperreaktywna specyfika sfery publicznej ukształtowała Hołdysa bardziej niż się do tego przyznaje. Decydując się na napisanie Rewolucji Kulturalnej, dostarczył na to aż nadto dowodów – szkoda mi tylko, że podejmując temat rzeczywiście ciekawy, nie narzucił sobie dyscypliny, która pozwoliłaby mu na tę rzeczywistość spojrzeć z perspektywy bardziej interesującej niż jego prywatna emocjonalność.