Tuesday, February 12, 2013

A co jeżeli szykuje nam się schizma?


Proponuję następujący tok rozumowania:

Nudny mem służący
do zapchania ekranu.
Lorem Ipsum.
1. Auctoritas kościoła katolickiego opiera się dzisiaj na nadzwyczajnie silnym sprzężeniu tej instytucji z tym, co postrzegamy jako tradycję (szczęśliwie są granice tych odwołań do tradycji, inaczej tron papieski mógłby być dość niebezpiecznym miejscem).

2. Z takiego fundamentu władzy płynie konsekwencja: jawna reforma oddalająca kościół od tradycji jest niemożliwa lub wymagająca eksperckiej ekwilibrystyki. Reforma niejawna czy rozłożona w czasie jest trudna lub też niemożliwa ze względu na szczególną budowę struktury władz kościelnych a też i rozpiętość instytucji - obejmuje ona, krótko mówiąc, cały świat. Co drobnego cichaczem uda się przepchnąć w jednym miejscu może zostać nagłośnione i poddane bardzo głośnej krytyce przez dostojników z parafii po drugiej stronie ulicy lub oceanu; w grę wchodzą również związane z tradycyjnym kościołem środowiska intelektualne i polityczne. Praktycznie każdy krok kościoła w kierunku modernizacji, jaki pamiętam, i każdy modernizacyjny głos kapłanów czy przedstawicieli związanych z kościołem środowisk spotykał się ze stanowczym sprzeciwem wpływowych, konserwatywnych postaci.

2a. Z drugiej strony: brak reform też jest niemożliwy ze względu na bardzo szybkie zmiany w ogólnej kulturze politycznej i w obyczajowości, a zwlekanie oznacza tylko przedłużoną agonię kościoła w formie, którą znamy. Każdy kolejny rok zwlekania z reformami wzmacnia tylko sytuację, w której większość wiernych mimo uczestnictwa w ceremoniach i ciągłych deklaracji żyje niezgodnie z katolickim kodeksem postępowania. Jedynym, co by mogło umożliwić dalsze trwanie instytucji w obecnej jej formie, byłby chyba potworny kryzys pozwalający kościołowi przejąć przewodnią rolę w niesieniu pomocy duchowej i materialnej masom. Te, dotknięte niespodziewanym i nadzwyczaj bolesnym ubóstwem, byłyby skłonne szukać opieki i w tradycji, i w obietnicach pogrobowej lekkości. Nasz optymistyczny obrazek rujnuje uzasadnione przypuszczenie, że KK na takim rynku musiałby rywalizować z rosnącymi jak grzyby po deszczu sektami, przeważnie oferującymi dużo atrakcyjniejsze recepty na kryzys.

Jeżeli na TVN24 Benedykt zwyciężył nawet
brzozę smoleńską, to pusty tron musimy
szybko zmonetyzować.
3. Duch czasów wbija elementy reformy w kościół, a auctoritas kościoła za każdym razem na tym traci. Przykładami może być złagodzenie oficjalnej retoryki na bardzo wielu frontach (np. antykoncepcja, seks, piekło i kara za grzechy). Bolesną czkawką, myślę, odbije się kościołowi fakt, że Benedykt XVI abdykował.  Stawia to majestat papieski w raczej niekorzystnym świetle; ex-papież, miast do końca dni być najwyższą formą kontaktu między światem ludzkim a królestwem niebieskim, jawi się nam raczej jako mianowany niemiecki urzędnik. Zajmuje stanowisko, być może pobiera dietę, potem - z powodu złego stanu zdrowia, przemęczenia czy innych, bardzo ludzkich, okoliczności - przechodzi na emeryturę. Resztę życia spędza komfortowo, pisząc książki w małym klasztorze, malowniczo położonym w ogrodach watykańskich. Podobny retirement plan zapewne ma w zanadrzu Paolo Coelho. Sam bym nie pogardził: wyobrażam sobie, że w takim klasztorze są chłodzone napoje i nie jest trudno o dostęp do internetu, a opieka medyczna jest najlepsza pod słońcem (pomijając kilka niefortunnych obostrzeń etycznych).

3a. Można argumentować, że to dobrze, że czyni to papieża bardziej ludzkim. I tak, i nie. To po prostu niespójne; papież nie jest ludzką postacią. Od stroju, przez modus postępowania i dogmat nieomylności do papieskiego profilu na Twitterze - nic z tego nie jest ludzkie, a papież winien być turboduszpasterzem nad duszpasterzami. Ciągnąc ad absurdum - żądać więcej człowieka w papieżu jest jak żądać od szefa dyplomacji, by bekał przy negocjacjach, o ile wprzódy spożył dużo płynów gazowanych.

Przy niewielkim zasięgu wpływów
obłęd jest wyborem i przywilejem.
3b. Trop sam w sobie nie jest taki zły. Poparłbym bez wahania inicjatywę, by odkłamać sferę publiczną tak, aby różni szefowie przestali wreszcie krępować się poprawić gacie w kroku. Obecny kształt obyczajowości niewątpliwie odpowiada za istotny statystycznie zanik cech ludzkich wśród wielu egzemplarzy. Niestety, amerykańscy badacze dowiedli, że utrzymanie posłuchu i władzy wymaga dozy odczłowieczenia wprost proporcjonalnej do strukturalnej złożoności wpływającej na przeprowadzenie procesu władzy; dlatego właśnie od Fuhrerów wymaga się, by byli szaleńcami, a dla Cejrowskiego jest to przywilej, z którego może korzystać wedle fantazji.

4. Jeżeli przyjąć opisane w powyższych punktach ogólne założenie, że tradycyjne fundamenty kościoła trzeszczą za sprawą ducha czasów, to trzask ten będzie coraz głośniejszy z każdą dekadą, z każdą postępującą wymianą pokoleń, z każdą drobną koncesją. Wreszcie - coś pęknie.

5. Jeżeli pęknie i kościół katolicki się zreformuje - albo stanie okoniem i odmówi reformy - to czy nie dojdzie do schizmy? Można łatwo sobie wyobrazić dwa potężne stronnictwa, jedno postępowe, drugie konserwatywne. Nawiązując do reformacji - skrzydło postępowe nalegałoby, żeby do wiernych mówić ich językiem, a konserwatywne broniłoby tego, co postrzegają jako tradycyjne źródło auctoritas. W końcu dziś jest wiele problemów, które mogłyby podzielić kościół tak, jak dawniej podzielił go język liturgiczny i język pisma świętego. Niektóre z nich, mam wrażenie, to te same problemy, które pięćset lat temu próbował rozwiązać kościół zreformowany - np. celibat i jego pokłosie, czyli pedofilia.

6. Jak w dzisiejszych warunkach mogłaby wyglądać schizma kościoła katolickiego?

Życzę przyjemnego papieżoraptora na wieczór.



Wednesday, April 25, 2012

Chiny i rynek globalny


Chociaż gospodarka to temat męczący i nadużywany, to w obliczu komplikującej się sytuacji na rynku światowym nie jestem w stanie się zwyczajnie odciąć. Chcę temat ruszyć, zadać kilka pytań i postawić ostrożnie kilka diagnoz; jednocześnie muszę zaznaczyć, że ekonomicznie mało jestem okrzesany i oczytany, a korzystam z perspektywy zaczerpniętej z szerszych nauk społecznych i zdrowego rozsądku. Jeżeli ktoś miałby ochotę coś naprostować, wyjaśnić lub przytoczyć, to szczerze i bez zadzierania nosa zachęcam. Chociaż będę brzmiał jakbym był całkowicie przekonany co do słuszności tego, co piszę: wcale nie jestem.

Problemem są, naturalnie, Chiny. Temat-rzeka, któremu poświęca się zadziwiająco mało uwagi w dyskursie publicznym, a zatem - w naszym postpolitycznym porządku - i dyskursie politycznym. Nie rozumiem tego zupełnie - mainstreamowe media raz na jakiś czas rzucą coś o chińskiej produkcji, chińskich importach czy rosnącej chińskiej potędze lub chińskich łamaniach kości i praw człowieka, ale temat jest chwiejny, nie jest podejmowany na poważnie. Ot, ciekawostka z drugiego końca świata przeniosła się na nasze bazary - zaraz potem informacja o wypadku autokaru na francuskich bagnach. Tymczasem, o czym się mówi, ale z niedostateczną siłą:

1. Chiny konsekwentnie zalewają zachodnie rynki tanimi towarami najprzeróżniejszej maści - od towarów pierwszej potrzeby takich jak ubrania przez tanią elektronikę jak zegarki czy radia do produktów high-tech i elementów elektroniki wysokiej klasy.

2. Zachodnie koncerny przenoszą do Azji produkcję w ramach outsourcingu, uszczuplając produkcję Zachodu jeszcze bardziej.

3. Producenci zachodni w większości przypadków nie mają możliwości konkurować z towarami z Chin ze względu na: niezwykle niskie koszty chińskiej siły roboczej, korzystniejsze ekonomicznie (ale mniej korzystne np. dla środowiska czy zdrowia pracowników) regulacje, sprzężenie władzy z biznesem w stopniu na Zachodzie niemożliwym.

4. Trend zarysowany z grubsza w trzech powyższych punktach z całą pewnością nie zaniknie z powodu przemian wewnętrznych w Chinach na tyle szybko, by robiło to nam jakąkolwiek różnicę.


Zastanówmy się nad konsekwencjami takiego stanu rzeczy:

1. Tanie chińskie produkty zagarniają sporą część rynku zbytu. Produkty zachodnie mogą konkurować jakością, ale segment rynku o którym mówimy - czyli niższe warstwy ekonomiczne zachodnich społeczeństw - bardziej skłonne będą wybierać cenę. Produkty częściowo wyprodukowane w Chinach (np. bardziej złożona elektronika) mają sztucznie zaniżoną cenę, co też czyni je bezkonkurencyjnymi - dopóki konkurencja też się nie zoutsourcuje.

2. Te same niższe warstwy ekonomiczne, które kupują to, co najtańsze, to m. in. rodzima niewykwalifikowana/kiepsko wykwalifikowana siła robocza, która gdyby nie ingerencja Chin w rynki zachodnie pracowałaby przy wytwarzaniu dokładnie tych produktów, które teraz kupuje na bazarach. Tworzy się z jednej strony racjonalne, z drugiej idiotyczne i błędne koło, w którym oszczędność prowadzi do bankructwa, bezrobocia i jeszcze większych oszczędności.

3. W ramach zamykania i przenoszenia fabryk wzrastać będzie bezrobocie wśród biedniejszych i gorzej wykształconych; sytuację zaostrzać będzie postępująca automatyzacja rolnictwa.

4. Rosną zatem dysproporcje majątkowe - najbogatsi bogacą się jeszcze bardziej dzięki outsourcingowi produkcji lub w inny sposób, dzięki swoim rozległym środkom, mogą korzystać na chińskim układzie - na przykład inwestując. Warstwy niższe biednieją najszybciej i stają się coraz bardziej zależne od systemów socjalnych, które umożliwiają im znowu zakup najtańszych, chińskich towarów, co prowadzi do dalszego odpływu kapitału. Biednieje też, chociaż wolniej, szersza klasa średnia mocno związana z sektorem usług ale pozbawiona większego dostępu do środków produkcji który pozwalałby np. inwestować - sektor usług się kurczy bo coraz mniej ludzi na te rozmaite usługi stać.

Czy nie brzmi to w perspektywie jakichś, najwyżej, 20 lat jak recepta na katastrofę? Obecnie przejadamy dobrobyt powojenny, ale kapitał ciągle odpływa, a dysproporcje ciągle rosną. Nasza lewica, z tego co mi wiadomo, na kwestię chińską nie udziela w ogóle odpowiedzi, zamiast tego skupiając się na problemach lokalnych (umowy śmieciowe, emerytury) lub totalnych pierdołach. Mówią o tym trochę wolnorynkowcy - że trzeba więcej zderegulować żeby stworzyć konkurencyjniejsze warunki, że trzeba z Chinami walczyć innowacyjnością i nowymi technologiami. Wszystko to pięknie, ale opiera się to na błędnym założeniu, że Chiny są pełnoprawnym uczestnikiem wolnego rynku i podlegają jego regułom. Tak wcale nie jest, więc:

1. Deregulacja rynku pracy (na przykład obniżenie płacy minimalnej czy zmiany w limicie godzin pracy) doprowadzi tylko do obniżenia jakości życia - a jest zupełną mrzonką sugerować jakoby możliwe było zmusić kogokolwiek na Zachodzie do pracy w warunkach nawet częściowo zbliżonych do chińskich. Realna możliwość konkurencji na zasadach wolnego rynku poprzez obniżenie kosztów siły roboczej wymuszałoby de facto barbaryzację naszych warunków pracy - gdyby w ogóle było możliwe, bo jakiekolwiek próby takich zmian wywołałyby gigantyczne rozruchy.

2. Stawianie na innowacyjność czy sektor high-tech to tylko przedłużanie agonii. Co do drugiego, to Chińczycy coraz więcej w high-tech inwestują, szybko kształcą odpowiednie zasoby ludzkie lub importują specjalistów z Zachodu. Co do pierwszego, to Chiny kpią sobie z praw autorskich i patentowych; cokolwiek zostanie na Zachodzie wyprodukowane po pół roku ma już chińską podróbę, po roku gorszy, ale stosunkowo konkurencyjny i dużo tańszy chiński odpowiednik na rynku. Do tego wiadomym jest, że Chiny uprawiają szpiegostwo przemysłowe na masową skalę, a media ostatnio huczą od doniesień (wystarczy na którymkolwiek z większych zachodnich serwisów informacyjnych wyszukać hasło "cyberwarfare"), że Chiny mają doskonałe zaplecze do walki w cyberprzestrzeni i że Zachód dopiero od niedawna podejmuje zdecydowane kroki żeby nadrobić braki w kadrach i myśli teoretycznej.

3. Bez zmiany formuły rynku globalnego Chiny, jako kraj niedemokratyczny (czy raczej - po prostu całkowicie niezachodni, bo tak to trzeba nazwać), są w stanie reagować na wszelkie próby konkurencji łożeniem dodatkowych środków w konkretne dziedziny, zmianami w produkcji i innymi posunięciami podobnego kroju. Nie zapominajmy, że to kraj, w którym (lekko przesadzam, ale chodzi o ogólny sens) w ciągu tygodnia wyburza się wioskę a w ciągu roku na jej miejscu buduje setki wieżowców. Tam nie ma partii zielonych, lewicy blokującej wyburzenie domu czy zamknięcie fabryki, aktywistów protestujących przeciwko nadużyciom. Tam się takich ludzi, jeżeli utrudniają realizowanie państwowej polityki, pałuje i wsadza do pierdla.

I oto jesteśmy, wydawałoby się, na przegranej pozycji. Niektórzy wymachują szabelką i mówią, że przecież wystarczy zamknąć rynki na import z Chin lub nałożyć jeszcze większe cła, ale po pierwsze jesteśmy już od chińskiej produkcji uzależnieni (w przypadku niedowierzania rozejrzyjmy się po pokoju i policzmy ile z rzeczy nas otaczających zostało w całości lub częściowo wyprodukowanych w Chinach - tak, ten iPhone też się liczy.), po drugie, jeżeli kosmiczny kryzys i gigantyczny niedostatek podaży wynikający z zamknięcia się na chiński rynek nie byłby jeszcze wystarczający, mogłoby to sprowokować Chińczyków do agresji. Trzeba pamiętać o tym, że na produkcji i handlu opiera się cała prawie ich strategia polityczna.

Chiny nie są kolonią Zachodu, jak zdają się sądzić ci, którzy sugerują sankcje lub embargo. Chiny są dziś mocarstwem, i tak naprawdę to one już dziś byłyby w stanie nakładać sankcje na nas - i pewne jest, że bardzo mocno byśmy je odczuli. Tyle tylko, że im się to zupełnie nie opłaca, a utrudnienia w handlu dziś jeszcze bolałyby ich tak samo, jak nas. 

Jedynym, co mnie przychodzi do głowy, to powrót państwowego interwencjonizmu na wielką skalę w tych sektorach przemysłu, które zostały przejęte przez Chiny. Wyobraźmy sobie taki scenariusz z produkcją ubrań - państwo polskie otwiera fabrykę taniej odzieży jakości odpowiednio kiepskiej. Siła robocza jest kosztowna, ale całe przedsięwzięcie jest zwolnione z podatków; państwo na fabryce nie zarabia, może i traci, ale nie o to w tym przecież chodzi - zapewnia zatrudnienie, a pieniądze włożone w fabrykę i tak wracają w postaci późniejszych podatków nałożonych np. na dostawców surowców, pracowników. Ważne jest to, że kapitał zostaje w kraju, a więcej osób ma zatrudnienie. Spółka państwowa otwiera na terenie kraju po bardzo niskich kosztach punkty detaliczne, które zaczynają konkurować z bazarowymi importami - i tylko z nimi, bo producenci ubrań wyższej jakości (a więc mowa o półce, na której istnieje realna konkurencja z towarami z Chin) walczą o bogatszego i wybredniejszego klienta.

Diabeł tkwi w szczegółach i nie jestem pewien na ile to przedsięwzięcie byłoby realne finansowo. Z całą pewnością istniałaby rzesza problemów organizacyjnych - a Polski przemysł państwowy na pewno utykałby dodatkowo z powodu korupcji - ale tylko taka zmiana paradygmatu wydaje mi się oferować szansę na walkę z Chinami. Cały ten pomysł, oczywiście, jest niezgodny z tym, jak obecnie działa zachodni handel, ale w tym właśnie rzecz. Zasady światowego handlu stworzone w minionej epoce już po prostu nam nie służą, a trzymanie się ich spycha nas po prostu w przepaść.

Monday, January 23, 2012

O ACTA, SOPA, piractwie.

Czytajcie na stronie Respy - http://publica.pl/teksty/walka-z-piractwem-walka-z-internetem

Wkrótce będę kombinował żeby walnąć coś o anonie. Stay tuned!

Monday, November 7, 2011

Dlaczego 11 listopada zostanę w domu?

Fot. PAP. Źródło: polskalokalna.pl 
Rok temu zdarzyło mi się trafić na Plac Zamkowy. Byłem po stronie antyfaszystowskiej i doświadczenie zaliczam do ciekawych, ale zarazem dość dziwnych. Po głowie pląta mi się kilka wspomnień. Grupa starszych kombatantów z patriotycznymi transparentami, która chciała przejść przez blokadę na 'drugą stronę' i nie mogła, i do której kilka młodych osób z zapałem wrzeszczało "nie przejdziecie!", jakby nagle w tych zasuszonych staruszkach, którzy kilkadziesiąt lat temu tracili na wojnie bliskich zmaterializował się ciągle oczekiwany Wróg. Hałas produkowany przez męczone z całych sił gwizdki i gardła; dziwny niepokój utrzymujący się w powietrzu spowodowany tym, że - mimo, że stałem przy samym początku blokady, nieopodal 'pasiaków' Krytyki Politycznej i policyjnego kordonu - Wroga nie sposób było dojrzeć; wreszcie pomieszania, bo z jednej strony widziałem tam szczerych, młodych ludzi chcących zamanifestować swoje umiłowanie pokoju, wolności i równości, z drugiej - umundurowanych (czytaj - zakapturzonych, z chustami na twarzy) antifowców w glanach, którzy ponurymi spojrzeniami lustrowali, czy przypadkiem kogoś z okolicznych nie wypadałoby obić, z trzeciej - tępe doktrynerskie twarze, które bardzo usiłowały w całej sytuacji odnaleźć coś, czego w niej nigdy nie było i kogoś, na kogo mogłyby pokrzyczeć. Podniecone krzyki: "idą przez kościół!", "nie, jednak nie idą!", "próbują się przebić!", "policja coś robi", "coś się dzieje!". Wreszcie delikatny lęk, że w tym całym tłoku i całym zamieszaniu ktoś rzuci kamieniem, ktoś gdzieś zacznie bijatykę - i rozpęta się piekło, w którego środku będę ja.

Ogólnie jednak było to dość emocjonujące i na swój sposób fajne, tyle, że nie czułem się jak obywatel czy jak młody aktywista, a jak kibic piłki nożnej. Oto znaleźliśmy się na stadionie w wyobrażonym konflikcie; jedna strona chce dokopać drugiej, a przyczyny potrzeby dokopania są totalnie arbitralne. Bo też i czułem, że cała 'mobilizacja przeciw faszystom' to w gruncie rzeczy wyraz konfliktu urojonego: faszyści, których rozumiemy jako agresywnych i groźnych dla społeczeństwa fanów Adolfa Hitlera to fantazmat. W praktyce mamy do czynienia z bazgrającym po ścianach marginesem, który nie stanowi żadnej siły społecznej, nie przedstawia żadnego trendu; jest ledwie popłuczynami historycznego procesu, który dawno już się zakończył, którego blask dawno już przebrzmiał. W tym wszystkim konflikt "faszystów" czy "nazioli" z "komunistami" z Antify wyjątkowo ładnie wpasowuje się w konwencję konfliktu na gruncie piłkarskim. Obu tym grupom dodaje adrenaliny wyimaginowany konflikt, który uważają za 'polityczny'. Nie jest polityczny - przeważająca większość ludzi ma całkowicie w nosie poglądy i jednej i drugiej strony, a w mainstreamie politycznym nie ma miejsca ani dla jednych, ani dla drugich. Ostrożnie stawiałbym nawet, że większe emocje w sferze publicznej wywoła derby Legii z Polonią niż derby "fy" i "antify".

Takie wyimaginowane konflikty są czymś naturalnym i potrzebnym, szczególnie w czasach, kiedy nie ma za bardzo konfliktu rzeczywistego. Służą rozładowywaniu społecznych napięć w sposób, który społeczeństwa nie rozsadza od środka. Ci, których świerzbią ręce zawsze znajdą pretekst, żeby sobie nawzajem dać po twarzach; w sposób, który być może kiedyś będzie się dało zmatematyzować organizują się w przeciwstawne sobie obozy i toczą swoją grę. Problem widzę w tym, że blokada próbuje robić z tej gry problem społeczny i zmusza ludzi do radykalizacji. Osoba skłaniająca się ku postawom patriotyczno-konserwatywnym radykalizuje się, gdy pod nos podtyka się jej transparent informujący ją, że jest faszystą, naziolem, fiutem i ludzką kreaturą. Analogicznie człowiekowi lewicującemu wzrośnie ciśnienie i wytworzą się resentymenty, gdy zacznie słyszeć, że jest pedałem, komuchem, zdrajcą i karakanem. Tak to mam przekonanie, że te blokady jedyne czemu służą, to narastaniu napięć, nie rozładowywaniu ich - i o ile w zeszłym roku obyło się bez rozlewu krwi czy poważnych zamieszek, to z każdą kolejną blokadą rośnie szansa na to, że ktoś komuś przypieprzy. A jak ktoś komuś przypieprzy, to nie ma odwrotu - pojawia się poczucie krzywdy, żądza odwetu, narasta brak zrozumienia, rosną mury.

Z łatwością sobie wyobrażam, że gdybym był sympatykiem 'drugiej strony', to pojawiałbym się na marszu co roku. Z roku na rok coraz bardziej nienawidziłbym też 'lewaka', który odmawia mi prawa do bycia tym, kim jestem, który mnie nie próbuje nawet przekonać a zatyka mi usta, nie traktuje jak równego sobie tylko jak gorszego, człowieka drugiej kategorii. Brzmi znajomo? Powinno, dla każdego, kto choć raz ujął się w myśli, słowie lub czynie za gejami, innowiercami czy czarnoskórymi.

Większość ludzi po obu stronach barykady, jestem przekonany, to ludzie dość rozsądni, którzy w normalnych okolicznościach wcale nie muszą skakać sobie do gardeł. W takim układzie jednak będą się nawzajem radykalizować, aż w końcu z pokojowych blokad zrobimy sobie tradycję rokrocznej rozpierduchy w centrum stolicy; rozpierduchy, która nie ma sensu, nigdy go nie miała i mieć nie będzie, bo walka toczy się o język i o hasła, które od lat są przebrzmiałe. W dodatku walka ta jest toczona w sposób z gruntu nieprawidłowy i antydemokratyczny. Nie ma co się oszukiwać, że 'druga strona' to wyłącznie skinheadzi, którzy w wolnych chwilach wybijają nielubianym ludziom zęby, a nawet gdyby tak było - co ma właściwie symbolicznie wyrażać wykluczanie tych ludzi z przestrzeni publicznej? Czy nie lepiej byłoby dać im przejść i ustawić się na chodnikach obok nich, 'czarne koszule' obśmiać, na Boga, nawet podrzucić im kilka zgniłych jaj? Pokazać, że jest nas więcej, że choćby i obeszli cały świat to i tak nie mają ani racji, ani poparcia? Co wreszcie oznacza słowo "tolerancja", kiedy słowem tym firmujemy blokadę uniemożliwiającą komuś, nawet najbardziej nielubianemu, pokojowej manifestacji?

Przypomnijmy sobie to, co działo się 'pod krzyżem'. Czy to, że 'antykrzyżowców' było znacznie, znacznie więcej nie było mocniejszym przekazem, niż hipotetyczna sytuacja, w której broniących krzyża by się przepędziło, a krzyż tłumnie zdemontowało? Swoiste zwycięstwo było jasne mimo, że nikt nikogo ostatecznie nie przegnał; agresywne przejęcie krzyża, z kolei, wywołałoby obrzydliwy ferment na długie lata, a całe zamieszanie stałoby się bardzo wstydliwą częścią naszej wspólnej historii.

Czy po to się burzymy kiedy paradę równości usiłuje się blokować, żeby potem samemu blokować parady nierówności? Zdaje mi się, że nie - przynajmniej ja na pewno nie. Swoją tożsamość ma prawo manifestować, dopóki jest to manifestacja pokojowa i trzyma się haseł na pewnym poziomie tak homoseksualista, jak i homofob, tak radykalna lewica, jak radykalna prawica - wszystko to są przecież mniejszości. Przy tym manifestacja ma służyć pokazaniu się i facylitacji dyskusji; jeżeli ktoś przy manifestacji łamie prawo, to pałować go ma policja, nie my. Do tego policja służy. Co jest naszym przywilejem i obowiązkiem, to nękanie sądów o łamiące prawo transparenty czy zachowania, pisanie artykułów, notek blogowych, rozmowa o tym w mniejszych lub szerszych gronach. Będziemy blokować i tłamsić, to ani się obejrzymy, a z ręki zniknie megafon czy transparent a znajdzie się w niej sztacheta, kij - po latach może i nóż czy broń palna. Ja do nikogo nie chcę strzelać i nie chcę przez nikogo być ugodzony nożem.

Tak to najpewniej zostaję w domu; jeżeli pojawię się w okolicy, to na bezpiecznych odległościach żeby obserwować rozwój sytuacji. To, co napisałem powyżej chciałbym przedłożyć innym pod rozwagę. Nie stańmy się tym, czego nie znosimy - ludźmi, którzy z racji różnicy poglądów czy tożsamości odmawiają innym tych samych praw.

Tuesday, October 18, 2011

Odpowiedź na komentarz; skrócony manifest ideowy

Poświęcę tę notkę na udzielenie odpowiedzi na przytoczony poniżej komentarz, a ponieważ wchodzimy tu na grunt światopoglądu - przy okazji posłuży ta notka za swojego rodzaju manifest ideowy.


Żeby wyrazić swoją ideowość w sposób wystarczający potrzebowałbym przestrzeni, której blog nie może w żaden sposób dostarczyć. Nie jest to przekonanie przejawem pychy; sądzę, że zdecydowana większość osób zorientowanych politycznie lub filozoficznie doskonale zrozumie, co mam na myśli. Klikam w "publikuj" z bólem i wstydem.


Pozwolę sobie dla porządku podzielić oryginalny komentarz; wchodzi na różne tematy i czytelniej będzie, jeżeli udzielę odpowiedzi na konkretne akapity. Fragmenty komentarza oznaczyłem kolorową czcionką.


Jak można być w dzisiejszych czasach lewicowcem?
Jakie wartości to ze sobą niesie? Bo jak dla mnie żadne.


Zależy, jak rozumieć lewicowość. Problemem jest rzeczywiście fakt, że nikt nie troszczy się o to, żeby należycie zdefiniować "lewicę" i "prawicę", istnieje chaos pojęciowy. Z pewnym zakłopotaniem przyznaję, że przy popełnianiu skrótów myślowych sam się do niego dokładam. Popularnie nazywa się Palikota "lewicą", mimo, że w kwestiach gospodarczych zajmuje często liberalne stanowisko (np. płatne uczelnie, kwestie podatkowe). Tą samą plakietką obdarowuje się SLD, które takich rzeczy nigdy nie postulowało i postulować nie będzie. Podobne zamieszanie jest z "prawicą" - PiS to prawica, bo kojarzy się z kościołem i kwestiami narodowymi. Jednocześnie w kwestiach gospodarczych - co zresztą jest zgodne z ekonomiczną myślą Kościoła - PiS proponuje wiele rozwiązań "lewicowych". Zarazem mamy też JKM (lub "nową prawicę"), który to JKM, w telegraficznym skrócie, socjal proponuje zlikwidować a rolę państwa w życiu obywateli zredukować do minimum - de facto do kwestii bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego.



Sam czasami nazywam się "lewicowcem", chociaż tyle warta jest ta łatka, co nic. Jednak nie zawsze mam czas na to, żeby komuś pracowicie wyłuszczać swoje poglądy, a jeżeli powiem, że "nie da się mnie zaszufladkować" wyjdę na pretensjonalnego głupka. Z łatek "prawicowca" i "lewicowca" i stereotypów które się z tymi łatkami wiążą bliżej mi do lewicowca, więc zgrzytając zębami akceptuję. To zło konieczne.


Jak jest naprawdę? Ekonomicznie jestem gdzieś pomiędzy zwolennikiem ostrego interwencjonizmu a ordoliberalizmu. Niewidzialną rękę rynku traktuję jako sympatyczny konstrukt, ale sądzę też, że jeżeli nie silne państwo będzie interweniować, to zrobi to ktoś inny - na przykład korporacje i wielki biznes posiadający taką ilość kapitału, żeby móc na rynku rozdawać karty, a też i generować popyt i zasadniczo ingerować w potrzeby i wartości wyznawane w społeczeństwie. Jeżeli mam do wyboru silne - demokratyczne - państwo albo silny wielki biznes, to wolę państwo, bo może kierować się innymi kryteriami, niż zysk. Biznes z kolei w swoją naturę ma wpisane dążenie do rozrostu, konsolidacji i pomnażania kapitału. Naturalnym jest, że pieniądze dają władzę, ale sądzę, że do patologii doprowadza sytuacja, w której poprzez pieniądze osiągamy władzę po to, żeby robić jeszcze więcej pieniędzy. To błędne koło które sprawia, że wszystko przestaje funkcjonować - najpierw wolny rynek, potem społeczeństwo. Zostaje tylko żarło, kabona i stado świń.


Politycznie wierzę w dydaktyczną rolę państwa i zarazem wierzę w obywatelstwo. To czyniłoby mnie czymś pokroju republikanina, ale i wobec tej łatki jestem bardzo ostrożny. Generalnie sądzę, że państwo ma nauczać obywateli i starać się zapewnić im możliwie najlepsze warunki bytowania, za co obywatele mają chcieć działać na korzyść innych obywateli i samego państwa - czy wręcz to w pewnym sensie ich obowiązek. To się przekłada na wiarę w różne idee rozumiane jako typowo lewicowe, jak właśnie choćby solidarność, a też i partycypację. Nie akceptuję za bardzo współczesnego indywidualizmu, który postrzegam jako niszczący, marnujący ludzki potencjał. Życie człowieka, którego jedyną ambicją jest zarabianie pieniędzy po to, żeby je przejeść i obejrzeć kolejny meczyk swojego ulubionego klubu uważam, krótko mówiąc, za klasycznie idiotyczne i bezsensowne. Nie chodzi mi o to, by każdy był mężem stanu, ale by był wrażliwy i chciał działać na rzecz innych ludzi. Też i tych, których w ogóle nie zna. To może mieć różne przejawy - od zbudowania domku dla ptaków, po wymalowanie swojej klatki schodowej farbami, które zostały po remoncie, przez prowadzenie bloga, którego nikt nie czyta, kończąc na działalności politycznej. Nie podoba mi się wizja świata, w którym każdy sobie rzepkę skrobie, a jedynym celem skrobania rzepki jest jej zjedzenie. Taki świat prowadzi, sądzę, do upadku demokracji i wolności, a może i do upadku człowieczeństwa jako takiego.


Solidarność? Jeśli ma polegać na tym, że moje pieniądze mają być oddawane tym, którym się nie chce robić, lub aparatowi biurokratycznemu (lewicowość = więcej państwa, urzędników itp.) to odechce mi się pracować, więc nie będzie mi co zabierać. 

Solidarność w tym kontekście na tym polega, nie owijając w bawełnę, że bogatsi płacą za biedniejszych. Ciężko tutaj się spierać, bo to po prostu różnica w hierarchiach wartości; tu możemy się co najwyżej trochę pokłócić. Ja uważam redystrybucję dóbr poprzez nieliniowy podatek czy pracę nad socjalem za rzecz wręcz konieczną. Proponuję, żebyśmy tu po prostu zgodzili się, że się nie zgadzamy.

Obyczajowa? No to mamy już kraje zachodu. Jak komuś się nie podoba w "zaściankowej" i katolickiej Polsce to droga wolna. Ja jako katolik nie mam możliwości wyjazdu do katolickiego kraju, bo takiego faktycznie nie ma. Może to zły argument, bo masz prawo do życia w tym kraju w którym się urodziłeś i masz prawo dążyć do zmian rzeczy, które Ci się w nim nie podobają.

Co rozluźnienie obyczajowe i odejście od tradycji widać także po krajach zachodu. Mówi się o wychowaniu seksualnym. W kraju w którym jest go dużo (Anglia, a może i cała GB) odsetek małoletnich ciąż jest większy niż w Polsce. Jeśli to ma do tego prowadzić to brawo, tylko że to samo można osiągnąć nie dając większego prawa do aborcji, czego chcą lewicowy. 


Wychowanie seksualne czy krzyż na ścianach to dla mnie kwestie mało istotne. Jeżeli chodzi o to pierwsze, to nie mam nic przeciwko, ale jednocześnie widzę, że pogląd jakoby WS miało w cudowny sposób dokształcić młodzież co do poprawności zachowań jest zwyczajnie głupi. To przydatna i ważna wiedza, ale wychować dzieci mogą tak naprawdę jedynie rodzice. Warto skupić się nad tym, dlaczego tego coraz częściej - i w Polsce i na zachodzie - nie robią.


Co do kwestii aborcyjnych, to pan widzi tępego młokosa co to się nie zabezpieczył, ja widzę zgwałconą kobietę lub ludzi, którym przytrafił się wypadek. Wypadki chodzą po ludziach i dobrze jest mieć możliwość wyjścia z takiej sytuacji. 


Nie sprowadzajmy potencjalnej liberalizacji prawa aborcyjnego do wizji państwa, w którym aborcja jest traktowana beznamiętnie. Są różne sposoby na obostrzenie dostępu do aborcji tak, by każdy się dwa razy zastanowił zanim po nią sięgnie. Gdyby istniała rzeczywista publiczna debata na ten temat, to pewnie już dawno byśmy takie koncepcje znali, różne pomysły by krążyły - ale debaty nie ma. Politycy boją się tematu jak ognia, a publicyści wolą piętnować siebie nawzajem za taki czy inny stosunek do sprawy.


Akademicy - no właśnie, co z akademikami? Ja nie wiem, przypuszczam, że pan też nie wie. Przypuszczam, że było opublikowanych wiele prac na ten temat, przypuszczam również, że przechodzą totalnie bez echa podobnie jak olbrzymia większość pozostałych tworów akademii, co jest w dużej mierze winą samej akademii.


Ogólnie dla mnie lewicowość polega na braku odpowiedzialności za swoje błędne wybory i działania.
Wybrałeś złe studia po których nie ma pracy? Najłatwiej winić Państwo i zły kapitalizm! No i żądać pracy.
Zaciągnąłeś kredyt i nie masz go za co spłacać? Bo to złe i złodziejskie banki! A że ty byłeś głupi? Nie ważne.
Zaszłaś w niechcianą ciążę? Dawać prawo do aborcji! A że nie chciało się użyć gumki, tabletek itp.? 


Trochę zbyt jednostronne to spojrzenie. Mogę równie dobrze powiedzieć: prawicowość ogólnie dla mnie polega na braku odpowiedzialności za innych. Masz kupę kasy a sparaliżowany sąsiad głoduje? Niech się pieprzy i zdycha, niech jego żona haruje jak wół na niego i na siebie! Dzieciak z patologicznej rodziny ma problemy psychiczne? Co mnie to obchodzi, jak się nie będzie zachowywał to wsadzą go do pierdla i po krzyku! 



Nie tędy droga. Ludzie z różnych przyczyn znajdują się w złej sytuacji. Trzeba im pomóc, bo czasami sami sobie nie potrafią pomóc. Pewnie, że problemem jest nadużywanie cudzej szczodrości, ale to kwestia braku wychowania obywatelskiego i podejścia do państwa i socjalu jako dojnej krowy, dobra niczyjego - a to da się na pewno zmienić, tyle, że nikt jakoś nie próbuje. 
Co do złych studiów, złej pracy - pan, zdaje się, sądzi, że człowiek podejmuje racjonalne decyzje. Ja sądzę, że człowiek podejmuje decyzje na podstawie tych danych, które są mu aktualnie dostępne, a prawda jest taka, że większość licealistów nie ma pojęcia jak wygląda rynek pracy, nie ma pojęcia co chce studiować a jednocześnie wpaja się im, że "tylko po studiach dostaną robotę i w ogóle studia to musisz". W dodatku dochodzą do tego jeszcze emocje, no i marzenia, chęci, ideały. Czasami też brak wyobraźni. Może są ludzie, którzy w wieku osiemnastu lat potrafią doskonale zaplanować swoje życie tak, by było nieustającym sukcesem. Są też tacy, którzy tego nie potrafią, powiedziałbym nawet, że stanowią większość. 


Jeżeli ktoś zbłądzi sądzę, że moralnym obowiązkiem jest podać mu rękę, a nie kopnąć w tyłek i powiedzieć "spieprzaj, sam jesteś sobie winny". Swoją drogą, jestem w tym bardzo chrześcijański, nie sądzi pan? Pierwszy raz z ideą, że silniejszy powinien wspierać słabszego zetknąłem się czytając jako maluch "małą Biblię dla dzieci". Dalej, mimo odejścia od kościoła i wiary - co stało się nie za sprawą krytycznego podejścia do kwestii wiary a po prostu jej kryzysu i ostatecznie utraty - uważam Biblię za bardzo mądrą książkę a chrześcijańskie idee za w większości bardzo chwalebne. Zresztą, tutaj też wątek autobiograficzny ma swoją rolę: otóż gdybym nie uzyskał pomocy od innych ludzi i państwowych instytucji kilka lat temu, to teraz zapewne nie odpowiadałbym na pański komentarz, a wesoło wypoczywał w zgoła mniej atrakcyjnej formie kilka metrów pod ziemią. Ciężko w moim położeniu nie być zwolennikiem solidarności.


Nie próbuję tutaj pana przekonać, raczej staram się wyłuszczyć swój punkt wyjścia do dalszych rozważań. Jak pisałem, to różnica światopoglądowa i tę różnicę szanuję. W gruncie rzeczy wszyscy chcemy, żeby było dobrze, inaczej tylko rozumiemy dobro. To różnica z gatunku fundamentalnych, jednocześnie sama w sobie stanowi wartość dodatnią.

Lewicowość prowadzi do poprawności politycznej. Wg tolerancyjnych lewicowców człowiek może mieć różne poglądy, byle były właściwe. Już teraz szykanowani są ludzie, którzy mają inne poglądy niż "powszechnie akceptowalne". Jesteś przeciw zwiększeniu praw dla homoseksualistów? Jesteś homofobem. Powiesz, że we Francji istnieje problem z emigrantami? Uznany zostaniesz za rasistę, nawet jeśli są dowody, że wśród emigrantów wskaźnik przestępczości jest większy.
Powiesz, że masz przekonania prawicowe? Od razu zostaniesz wyzwany od mohera, pisowca i zacofanego debila, nie ważne, że do pisu jest Ci prawie tak samo daleko jak i do Palikota.
itd...

Wczoraj u Tomasza Lisa była rozmowa o krzyżu w sejmie. Jak tak mają wyglądać następne lata w polityce, to mi się słabo robi. To co robili przedstawiciele RPP było po prostu żałosne. Niby Profesor Środa nie dająca nikomu o przeciwnych poglądach dojść do słowa to autorytet lewicowców? Dziwie się, że nikt z widowni nie wrzasnął czegoś w stylu "zamknij mordę i słuchaj!". Biedroń i Leszczyński oprócz wyśmiewania i wysnuwania dziwnych wniosków z wypowiedzi innych także nie mieli nic ciekawego do powiedzenia. 


Z tym pełna zgoda, ale to raczej nie jest inherentna cecha lewicowości a po prostu cecha ludzi zacietrzewionych, czy inaczej - nie potrafiących rozmawiać. Mam mieszane uczucia do Krytyki Politycznej bo zauważam tam to, o czym pan wspomina. Wierzę w dyskusję i wierzę w możliwość osiągnięcia porozumienia, a zarówno ciskanie gromami przez Terlikowskiego jak i cyniczne ciemnogrody różnych lewicowych publicystów jakiekolwiek porozumienie uniemożliwiają - to są dwie strony tego samego medalu. Zwolennik liberalizacji prawa aborcyjnego? Morderca! Zwolennik większych praw dla gejów? Pederasta, zboczeniec, dewiant!



Sądzę, że w kraju powinno być komfortowe miejsce dla wszystkich. I dla gejów, i dla homofobów, dla ksenofili i dla ksenofobów. Grunt, żeby rozmawiać i dać innym się wypowiedzieć. Przestrzegać podstawowych zasad kultury. Tylko w mediach widzę tak chamskie zachowanie; na ulicy ludzie rozumni jakoś potrafią nie skakać sobie do gardeł z epitetami.


Jeżeli chodzi o partię Palikota wychodzę z założenia, że wpływają w korzystny sposób na równowagę sił. Proszę zauważyć, że jeszcze jakiś czas temu tematy homoseksualizmu, transwestytów, feminizmu itd. w ogóle nie były poruszane w mainstreamie - a ci ludzie potrzebują swojej reprezentacji i potrzebują czuć, że ktoś nad nimi w polityce czuwa. W tym Środa i Biedroń spełniają swoje funkcje, a Leszczyński to po prostu człowiek niskich kompetencji intelektualnych i raczej nic ciekawego do powiedzenia nie ma.
Jednocześnie liczę na to, że Palikot po czterech latach się spali, a jego miejsce zajmą inne ugrupowania czy inni posłowie. Innymi słowy: Palikot to klin, który wbił się w scenę polityczną. Po klinie, mam nadzieję, zostanie miejsce na ludzi w konstruktywny sposób reprezentujący swoje mniejszości i w odpowiedzialny sposób (czytaj - powolny i wyważony) liberalizujący obyczajowo kraj. Partia Palikota jest tak skonstruowana, że nie wierzę, by na dłuższą metę mogła być bytem politycznie korzystnym dla kraju.


Kończę pisać z niesmakiem, bo to wszystko strasznie ubogie - ale trudno. I tak wyszedł tasiemiec.

Monday, October 10, 2011

Po wyborach 2011

Wyniki z 93% lokali w zasadzie potwierdziły wyniki OBOPu.

1. Platforma zostaje w koalicji z PSLem. Trochę liczyłem na zamieszanie, które zmusiłoby Platformę do rozmów koalicyjnych z Palikotem; z drugiej strony, jakkolwiek byłby to znacznie ciekawszy scenariusz , byłby też groźny (w końcu mowa o "ciekawych czasach") - i dla Palikota (który jedyne jak mógłby w zasadzie na tym skorzystać, to wyczekać z rok czy dwa żeby z przytupem opuścić koalicję jako samozwańczy moralny zwycięzca, na przykład przy okazji cięć po przekroczeniu pułapu zadłużenia publicznego, które niechybnie nadejdzie) i dla Platformy. Następne, zapewne przyspieszone wybory w takim scenariuszu mógłby rzeczywiście wygrać, przynajmniej statystycznie, już PiS, co pewnie skończyłoby się kryzysem parlamentarnym, bo na samodzielne rządy nie miałby szans a nie wiem czy PSL byłby skłonny aż tak bezceremonialnie potwierdzać swój popularny przydomek. Chyba, że po powtórzonych wyborach, jako mężowie "ratujemy kraj" stanu wybierający mniejsze zło. Palikot w scenariuszu "odchodzimy z koalicji" zyskałby pewnie kilka procent, ale straciłby zdolność koalicyjną - jedynym potencjalnym partnerem byłoby SLD, które i tak potrzebuje przynajmniej jeszcze dwóch kadencji żeby w ogóle móc mówić o odbudowie.

2. Napieralski utonął. TVN24 donosi, że już podał się do dymisji. Ciekawe, kogo SLD teraz wysunie na lidera. W tej partii wyjadaczy jest bardzo dużo, nie zdziwiłoby mnie, gdyby decyzja o przywództwie w partii była podjęta już dawno temu. Stara gwardia raczej by się nie sprawdziła - może poza Kaliszem - ale jakiś nowy, młody przyboczny jest całkiem prawdopodobny. Przy okazji będzie można sprawdzić, jak ostatecznie po śmierci Szmajdzińskiego układają się siły w Sojuszu.

SLD powinno także zainwestować w quality control spotów wyborczych. Spoty takie (spot Lenart nie był w końcu jedynym z tego gatunku w historii partii) działają na wizerunek całego przedsięwzięcia. Gdybym był wojującą feministką chciałbym dać komuś w twarz za ten spot; jako samiec też chciałbym dać komuś w twarz za to, że w tak mało finezyjny sposób próbuje się grać na moim członku - członku, który zdaje się mówić to samo, co porucznik Borewicz.

3. Palikot wszedł z wielkim rozmachem. Przebił nawet summa summarum Samoobronę, która na swoje piętnaście minut kilka ładnych godzin musiała poczekać. Cieszę się bardzo, bo jakkolwiek sądzę, że RPP jest organizacyjnie, za przeproszeniem, w dupie - i 'punktowy' system przydzielania miejsc na listach zapewne ugryzie Palikota, za przeproszeniem, w dupę, o ile nie dokonał nieformalnej selekcji - to jednak ich obecność w parlamencie nada legitymizacji tematom i słowom, które jak dotąd były wypierane poza dyskurs publiczny.

66 posłów (RPP+SLD) to mała szansa na liberalizację obyczajów, ale oznacza dramatyczne umniejszenie szansy na powtórkę rzeczy tak mrożących krew w żyłach, jak niedawno odrzucony zdecydowanie niewystarczającą ilością głosów projekt drakońskiej ustawy antyaborcyjnej. Innymi słowy - chociaż ciężko będzie obyczajowo pójść bardziej na lewo, to zdecydowanie trudniej będzie pójść bardziej na prawo. Profit.

Plus olbrzymi za to, że nie widziałem nigdzie Dominika Tarasa.

4. PiS: na wschodzie bez zmian. Co tu dużo mówić. Sporym blamażem był słynny już Budapeszt, bo nie wiem co - poza fantastyczną kuchnią, naprawdę ładnym krajem i momentami pozytywnie egzotyczną urodą kobiet - możemy u Węgrów uznać za godne naśladowania czy ogólnie zazdrości. Całe szczęście dla JK, że w Polsce o węgierskiej polityce mówi się mało i że nazwisko "Orbán" niewiele mówi. Miałem nadzieję, że może Węgrzy jakoś ustosunkowali się do słów Kaczyńskiego, ale póki co jeszcze nikt tego nie zrobił. Népszabadsag i Népszava walnęły tylko zdawkowe informacje o wynikach, z czego ten pierwszy wykazał się lepszą znajomością polskiej polityki, bo wyników wyborów do senatu nie uznał za istotne. Swoją drogą trochę to smutne, bo przyspieszone wybory z 2007 były gęściej komentowane - może i u Węgrów powoli umiera sen o bratankach. Ale poczekajmy jeszcze.

5. PSL - po co o nich pisać.

Tak czy tak, wybory zakończyły się wynikiem dla mnie satysfakcjonującym, a wejście Palikota wzburzy  konceptem 'zabetonowania' sceny politycznej. To, że w istocie jest nazbyt zabetonowana to inny temat; wpadłem ostatnio na szaleńczy plan wysłania listów do różnych ważnych person z sugestią obniżenia progu parlamentarnego do 3% (lub nawet 2%) dla partii i 5% (lub 4%) dla koalicji. Nie spodziewam się sukcesu, ba, nie spodziewam się, żeby mi nawet odpowiedziano - ale skoro tylu wariatów pisze listy to co zaszkodzi jeden dodatkowy, w dodatku zawierający słowa "pluralizm", "demokracja", "idea", "reprezentacja". Konkretną treść listu i argumentację zamieszczę w kolejnej notce.

Sunday, September 11, 2011

Gazeta Polska - Codziennie

Niedawno spore poruszenie wywołała kampania marketingowa wyżej wymienionego tytułu. Pozytywny PR wokół debiutu GPC wytworzono spotem reklamowym, który życzliwie można nazwać kontrowersyjnym, mniej życzliwie - podpadającym pod niebezpieczne oszczerstwo. Zabawa luźnymi skojarzeniami słów "Smoleńsk", "Morderstwo", "Rząd" musiała doprowadzić do odmowy emisji przez wszystkie stacje telewizyjne, które otrzymały ofertę; odmowa emisji z kolei oznaczała naturalny wzrost zainteresowania spotem i otworzyła furtkę do kreowania retoryki "pisma walczącego z cenzurą".

Wedle decydentów pisma oczywiście nie chodzi o prowokacyjność spotu a o to, że władze kraju trzymają łapę na mediach - i publicznych, i prywatnych. Zaobserwowanie użycia takiej techniki pozwala wyłonić pierwszy filar pisma - czy też grupy docelowej - specyficzny dla części rodzimej prawicy: widzimy konsolidację czytelników (i wyborców) poprzez kreślenie wizji oblężonego bastionu, jednej z ostatnich ostoi wolności, prawości i wiary trwającej w walce z rzeczywistością kontrolowaną przez wrogie siły i układy.

Okładka numeru pierwszego
Nie załapałem się, niestety, na pierwszy numer, którego cover story przedstawiało historię o charakterze kryminalnym z Komorowskim w roli głównej. Prezydent miał wpakować do więzienia człowieka posiadającego nań 'kwity'. Drugi numer, jak się miało okazać, też nie był pozbawiony atrakcji. Z pewnym zażenowaniem skierowałem się do kiosku i poprosiłem o nowy egzemplarz GPC. Kioskarka z miejsca się ożywiła, zaproponowała mi inny tytuł "do kompletu". Bezmyślnie zamiast "Nie, dziękuję" odpowiedziałem: "Rozumiem."

Co mamy na szesnastu stronach składających się na numer drugi? Pierwsze, co przykuwa moją uwagę, to nie cover story, ale artykuł wyróżniony na górze strony. Tytuł brzmi "Bufetowa daje Hiszpanom, a dzieci bez basenu" i dobrze oddaje tabloidowy charakter czasopisma. Mniejsza już o treść, coś tam ze szkółką piłkarską Barcelony otwartą w Warszawie, że kosztuje to kupę pieniędzy, korzyści niewielkie a miasto wymawia się od przekazania środków na jakąś pływalnię. Chodzi o to, żeby czytając artykuł czerpać niezdrową radość z wyobrażenia, jak to prezydent M. St. Warszawy frymarczy swoim bufetowym ciałem i bufetowo oddaje się niedomytym Hiszpanom.

Efektownych tytułów na okładce z całą pewnością nie brakuje - poza Bufetową, która daje Hiszpanom czytamy jeszcze: "Niemcy Biorą Grecję", "Krach Europy, Złotówka Nad Przepaścią", "[Jarosław Kaczyński mówi, że] Brat Wiedział, Że Go Śledzili". Mamy więc paranoję postsmoleńską, paranoję antyniemiecką i paranoję ogólną. Tabloidy uwielbiają grać na strachu czytelników, apokaliptycznych wizjach; ten konkretny tabloid wyróżnia się tym, że upadek społeczeństwa, kraju i inne miłe rzeczy serwuje w sosie prawicowym.

Sprawdźmy dokładnie jak smakuje ten prawicowy sos stołowy. Pierwsza i przykra konstatacja: w piśmie nie znajdziemy nigdzie kobiecych piersi. Najbliższe piersiom są znajdujące się na stronie szóstej pisma kobiece pośladki w kabaretkach towarzyszące moralizatorskiemu artykułowi pt. "Wirus Bunga-Bunga". Znajdziemy za to kiepską poezję - strona druga cieszy nas wierszykiem Marcina Wolskiego, w którym niedoszły poeta hohożartobliwie życzy Adamkowi zwycięstwa z Kliczką; mistrzowsko walkę bokserską przenosi w świat polskiej polityki i dodaje szpilę skierowaną w wymienionego z imienia premiera RP. Na każdej stronie właściwej (tj. zawierającej treści autorskie a nie, np. program telewizyjny) znajdziemy coś, co jest albo przeciwko Platformie (konkretniej Tuskowi z gabinetem), albo chwalące PiS.

Oblężona część prawicy potrafi się także dobrze bawić, zachowując przy tym należytą klasę. Na stronie piętnastej ubawi nas kolumienka Jana Pietrzaka. Błyskotliwy satyryk zaczyna hasłem: "Dziś Tuskalia!" i oferuje siedem znakomitych dowcipów politycznych. Pozwolę sobie przytoczyć jeden z nich:

- Dlaczego w Polsce codziennie nawałnice, wichury, tajfuny?
- To Donald Tusk, wzorem Chucka Norrisa, trenuje kopy z półobrotu. 

Nie ma sensu chyba dłużej się na temat GPC rozwodzić. Popełnię jeszcze jeden akapit odnośnie "twardych" treści pisma: na stronie ósmej mamy artykuł o historii Tomasza Kaczmarka - słynnego "agenta Tomka". Autor zaczyna od słów:


[...]Próbowałem policzyć artykuły o nim w "Gazecie Wyborczej" - doszedłem do 30, a jest ich znacznie więcej[...]Teksty GW mogą zresztą służyć jako szkolny przykład dziennikarskiej manipulacji. Wystarczy zauważyć, że o przestępcach, których on rozpracowywał, pisze się tam jako o "ofiarach Agenta Tomka".


Jak można było się domyślić autor - wytrawny tropiciel manipulacji w mediach - z lekkością dostępną tylko znawcom tematu pisze o Agencie Tomku wyłącznie jako o "ofierze medialnego linczu", którego to linczu przyczyn nie próbuje nawet choć przez chwilę opisać bezstronnie.

Jeżeli miałbym podsumować GPC, to sądzę, że niezależnie od preferencji politycznych człowiek rozsądny w tym piśmie zupełnie nie ma czego szukać. Jak pisałem, nie ma nawet kształtnych kobiecych piersi, które mogą ewentualnie zachęcić do kupna jakiegoś numeru "Faktu" czy "SE". Jedyny potencjalny pozytyw, jaki w tytule widzę, to że może odciąży nieco Rzepę od tych bardziej schorowanych czytelników; może nawet podkradnie "Rzepie" Ziemkiewicza. Gdyby stało się to drugie znacznie przyjemniej byłoby mi czytać "Rzepę" i kto wie, może kupiłbym w ramach podziękowania jeszcze jeden numer GPC. W końcu Ziemkiewicz wart jest 1,80 zł.