Wednesday, April 25, 2012

Chiny i rynek globalny


Chociaż gospodarka to temat męczący i nadużywany, to w obliczu komplikującej się sytuacji na rynku światowym nie jestem w stanie się zwyczajnie odciąć. Chcę temat ruszyć, zadać kilka pytań i postawić ostrożnie kilka diagnoz; jednocześnie muszę zaznaczyć, że ekonomicznie mało jestem okrzesany i oczytany, a korzystam z perspektywy zaczerpniętej z szerszych nauk społecznych i zdrowego rozsądku. Jeżeli ktoś miałby ochotę coś naprostować, wyjaśnić lub przytoczyć, to szczerze i bez zadzierania nosa zachęcam. Chociaż będę brzmiał jakbym był całkowicie przekonany co do słuszności tego, co piszę: wcale nie jestem.

Problemem są, naturalnie, Chiny. Temat-rzeka, któremu poświęca się zadziwiająco mało uwagi w dyskursie publicznym, a zatem - w naszym postpolitycznym porządku - i dyskursie politycznym. Nie rozumiem tego zupełnie - mainstreamowe media raz na jakiś czas rzucą coś o chińskiej produkcji, chińskich importach czy rosnącej chińskiej potędze lub chińskich łamaniach kości i praw człowieka, ale temat jest chwiejny, nie jest podejmowany na poważnie. Ot, ciekawostka z drugiego końca świata przeniosła się na nasze bazary - zaraz potem informacja o wypadku autokaru na francuskich bagnach. Tymczasem, o czym się mówi, ale z niedostateczną siłą:

1. Chiny konsekwentnie zalewają zachodnie rynki tanimi towarami najprzeróżniejszej maści - od towarów pierwszej potrzeby takich jak ubrania przez tanią elektronikę jak zegarki czy radia do produktów high-tech i elementów elektroniki wysokiej klasy.

2. Zachodnie koncerny przenoszą do Azji produkcję w ramach outsourcingu, uszczuplając produkcję Zachodu jeszcze bardziej.

3. Producenci zachodni w większości przypadków nie mają możliwości konkurować z towarami z Chin ze względu na: niezwykle niskie koszty chińskiej siły roboczej, korzystniejsze ekonomicznie (ale mniej korzystne np. dla środowiska czy zdrowia pracowników) regulacje, sprzężenie władzy z biznesem w stopniu na Zachodzie niemożliwym.

4. Trend zarysowany z grubsza w trzech powyższych punktach z całą pewnością nie zaniknie z powodu przemian wewnętrznych w Chinach na tyle szybko, by robiło to nam jakąkolwiek różnicę.


Zastanówmy się nad konsekwencjami takiego stanu rzeczy:

1. Tanie chińskie produkty zagarniają sporą część rynku zbytu. Produkty zachodnie mogą konkurować jakością, ale segment rynku o którym mówimy - czyli niższe warstwy ekonomiczne zachodnich społeczeństw - bardziej skłonne będą wybierać cenę. Produkty częściowo wyprodukowane w Chinach (np. bardziej złożona elektronika) mają sztucznie zaniżoną cenę, co też czyni je bezkonkurencyjnymi - dopóki konkurencja też się nie zoutsourcuje.

2. Te same niższe warstwy ekonomiczne, które kupują to, co najtańsze, to m. in. rodzima niewykwalifikowana/kiepsko wykwalifikowana siła robocza, która gdyby nie ingerencja Chin w rynki zachodnie pracowałaby przy wytwarzaniu dokładnie tych produktów, które teraz kupuje na bazarach. Tworzy się z jednej strony racjonalne, z drugiej idiotyczne i błędne koło, w którym oszczędność prowadzi do bankructwa, bezrobocia i jeszcze większych oszczędności.

3. W ramach zamykania i przenoszenia fabryk wzrastać będzie bezrobocie wśród biedniejszych i gorzej wykształconych; sytuację zaostrzać będzie postępująca automatyzacja rolnictwa.

4. Rosną zatem dysproporcje majątkowe - najbogatsi bogacą się jeszcze bardziej dzięki outsourcingowi produkcji lub w inny sposób, dzięki swoim rozległym środkom, mogą korzystać na chińskim układzie - na przykład inwestując. Warstwy niższe biednieją najszybciej i stają się coraz bardziej zależne od systemów socjalnych, które umożliwiają im znowu zakup najtańszych, chińskich towarów, co prowadzi do dalszego odpływu kapitału. Biednieje też, chociaż wolniej, szersza klasa średnia mocno związana z sektorem usług ale pozbawiona większego dostępu do środków produkcji który pozwalałby np. inwestować - sektor usług się kurczy bo coraz mniej ludzi na te rozmaite usługi stać.

Czy nie brzmi to w perspektywie jakichś, najwyżej, 20 lat jak recepta na katastrofę? Obecnie przejadamy dobrobyt powojenny, ale kapitał ciągle odpływa, a dysproporcje ciągle rosną. Nasza lewica, z tego co mi wiadomo, na kwestię chińską nie udziela w ogóle odpowiedzi, zamiast tego skupiając się na problemach lokalnych (umowy śmieciowe, emerytury) lub totalnych pierdołach. Mówią o tym trochę wolnorynkowcy - że trzeba więcej zderegulować żeby stworzyć konkurencyjniejsze warunki, że trzeba z Chinami walczyć innowacyjnością i nowymi technologiami. Wszystko to pięknie, ale opiera się to na błędnym założeniu, że Chiny są pełnoprawnym uczestnikiem wolnego rynku i podlegają jego regułom. Tak wcale nie jest, więc:

1. Deregulacja rynku pracy (na przykład obniżenie płacy minimalnej czy zmiany w limicie godzin pracy) doprowadzi tylko do obniżenia jakości życia - a jest zupełną mrzonką sugerować jakoby możliwe było zmusić kogokolwiek na Zachodzie do pracy w warunkach nawet częściowo zbliżonych do chińskich. Realna możliwość konkurencji na zasadach wolnego rynku poprzez obniżenie kosztów siły roboczej wymuszałoby de facto barbaryzację naszych warunków pracy - gdyby w ogóle było możliwe, bo jakiekolwiek próby takich zmian wywołałyby gigantyczne rozruchy.

2. Stawianie na innowacyjność czy sektor high-tech to tylko przedłużanie agonii. Co do drugiego, to Chińczycy coraz więcej w high-tech inwestują, szybko kształcą odpowiednie zasoby ludzkie lub importują specjalistów z Zachodu. Co do pierwszego, to Chiny kpią sobie z praw autorskich i patentowych; cokolwiek zostanie na Zachodzie wyprodukowane po pół roku ma już chińską podróbę, po roku gorszy, ale stosunkowo konkurencyjny i dużo tańszy chiński odpowiednik na rynku. Do tego wiadomym jest, że Chiny uprawiają szpiegostwo przemysłowe na masową skalę, a media ostatnio huczą od doniesień (wystarczy na którymkolwiek z większych zachodnich serwisów informacyjnych wyszukać hasło "cyberwarfare"), że Chiny mają doskonałe zaplecze do walki w cyberprzestrzeni i że Zachód dopiero od niedawna podejmuje zdecydowane kroki żeby nadrobić braki w kadrach i myśli teoretycznej.

3. Bez zmiany formuły rynku globalnego Chiny, jako kraj niedemokratyczny (czy raczej - po prostu całkowicie niezachodni, bo tak to trzeba nazwać), są w stanie reagować na wszelkie próby konkurencji łożeniem dodatkowych środków w konkretne dziedziny, zmianami w produkcji i innymi posunięciami podobnego kroju. Nie zapominajmy, że to kraj, w którym (lekko przesadzam, ale chodzi o ogólny sens) w ciągu tygodnia wyburza się wioskę a w ciągu roku na jej miejscu buduje setki wieżowców. Tam nie ma partii zielonych, lewicy blokującej wyburzenie domu czy zamknięcie fabryki, aktywistów protestujących przeciwko nadużyciom. Tam się takich ludzi, jeżeli utrudniają realizowanie państwowej polityki, pałuje i wsadza do pierdla.

I oto jesteśmy, wydawałoby się, na przegranej pozycji. Niektórzy wymachują szabelką i mówią, że przecież wystarczy zamknąć rynki na import z Chin lub nałożyć jeszcze większe cła, ale po pierwsze jesteśmy już od chińskiej produkcji uzależnieni (w przypadku niedowierzania rozejrzyjmy się po pokoju i policzmy ile z rzeczy nas otaczających zostało w całości lub częściowo wyprodukowanych w Chinach - tak, ten iPhone też się liczy.), po drugie, jeżeli kosmiczny kryzys i gigantyczny niedostatek podaży wynikający z zamknięcia się na chiński rynek nie byłby jeszcze wystarczający, mogłoby to sprowokować Chińczyków do agresji. Trzeba pamiętać o tym, że na produkcji i handlu opiera się cała prawie ich strategia polityczna.

Chiny nie są kolonią Zachodu, jak zdają się sądzić ci, którzy sugerują sankcje lub embargo. Chiny są dziś mocarstwem, i tak naprawdę to one już dziś byłyby w stanie nakładać sankcje na nas - i pewne jest, że bardzo mocno byśmy je odczuli. Tyle tylko, że im się to zupełnie nie opłaca, a utrudnienia w handlu dziś jeszcze bolałyby ich tak samo, jak nas. 

Jedynym, co mnie przychodzi do głowy, to powrót państwowego interwencjonizmu na wielką skalę w tych sektorach przemysłu, które zostały przejęte przez Chiny. Wyobraźmy sobie taki scenariusz z produkcją ubrań - państwo polskie otwiera fabrykę taniej odzieży jakości odpowiednio kiepskiej. Siła robocza jest kosztowna, ale całe przedsięwzięcie jest zwolnione z podatków; państwo na fabryce nie zarabia, może i traci, ale nie o to w tym przecież chodzi - zapewnia zatrudnienie, a pieniądze włożone w fabrykę i tak wracają w postaci późniejszych podatków nałożonych np. na dostawców surowców, pracowników. Ważne jest to, że kapitał zostaje w kraju, a więcej osób ma zatrudnienie. Spółka państwowa otwiera na terenie kraju po bardzo niskich kosztach punkty detaliczne, które zaczynają konkurować z bazarowymi importami - i tylko z nimi, bo producenci ubrań wyższej jakości (a więc mowa o półce, na której istnieje realna konkurencja z towarami z Chin) walczą o bogatszego i wybredniejszego klienta.

Diabeł tkwi w szczegółach i nie jestem pewien na ile to przedsięwzięcie byłoby realne finansowo. Z całą pewnością istniałaby rzesza problemów organizacyjnych - a Polski przemysł państwowy na pewno utykałby dodatkowo z powodu korupcji - ale tylko taka zmiana paradygmatu wydaje mi się oferować szansę na walkę z Chinami. Cały ten pomysł, oczywiście, jest niezgodny z tym, jak obecnie działa zachodni handel, ale w tym właśnie rzecz. Zasady światowego handlu stworzone w minionej epoce już po prostu nam nie służą, a trzymanie się ich spycha nas po prostu w przepaść.